Późne, sierpniowe popołudnie, jakiś pub w którymś z mniej znanych, mniej rozreklamowanych zakątków starego miasta w Edynburgu. Pub z pozoru nie różni się niczym od setek podobnych przybytków, rozsianych po całej stolicy Szkocji. Mnie przyciągnął plakatami reklamującymi go jako miejsce koncertów muzycznych. A zatrzymał – już po wejściu – ofertą mojego ulubionego piwa Theakston Old Peculier. Siadłem więc i sączę. Odpoczywam.
Z przewodnikiem albo bez
Oprócz mnie w pubie znajduje się niewiele osób, jeśli nie liczyć grupki amerykańskich turystów, którzy ewidentnie tu właśnie umówili się ze swoim przewodnikiem, który lada moment przyjdzie i lada moment zabierze ich, by pokazać im uroki jednego z piękniejszych miast świata. Zobaczą wszystko to, co opisują i wychwalają przewodniki – Zamek Edynburski, katedrę św. Idziego, pałac Holyroodhouse. Być może zajrzą do The Scotch Whisky Experience, może do budynków szkockiego parlamentu, być może do jednej czy drugiej galerii, a może nawet wespną się po schodach wiodących na taras widokowy pomnika Waltera Scotta. Kilkoro pewno zajrzy do sklepu firmowego Cadenhead’s i tam na pamiątkę kupią sobie jakąś wyjątkową butelkę whisky, większość zapewne – jak tylko dostaną czas wolny – rzuci się na zakupy w sklepach przy Princes Street.
Gdyby się uprzeć, to wymienione miejsca w gruncie rzeczy wyczerpują listę atrakcji turystycznych do zaliczenia w Edynburgu. No dobrze, godna polecenia jest również wizyta na królewskim jachcie Britannia, zacumowanym przy nabrzeżu w Leith. Mało znam się na jachtach, ale coś, co nie ma żagli i bardziej przypomina zwyczajny statek pasażerski, dla mnie jachtem nie jest. Atrakcją turystyczną – na pewno.
Patrzę na tych Amerykanów – ewidentnie czujących się tu nieswojo, obco – niezdecydowanych czy korzystać z pubu, jak Pan Bóg przykazał, czyli zamówić szklankę piwa, czy traktować go li tylko jako przystanek, punkt startowy, początek przygody, która dopiero ma nastąpić. Patrzę i żal mi ich. Za chwilę przyjdzie ktoś, kto dopiero im powie jak cieszyć się pobytem w Edynburgu, będzie im otwierał oczy na uroki szkockiej stolicy. Ja chyba wolę inaczej. Ja wolę sam, bez przewodnika. Nigdy nie wiadomo gdzie trafię, kogo spotkam, co mi się przydarzy. Nudna i męcząca musi być taka przewidywalność profesjonalnego przewodnika. Szczególnie w takim mieście, jak Edynburg.
Tymczasem przy stoliku obok mnie zasiada dwoje młodych ludzi. Przynieśli ze sobą futerały z instrumentami muzycznymi. Ten w rękach dziewczyny to na pewno skrzypce, jednak po kształcie futerału nie potrafię rozpoznać instrumentu, który w rękach dzierży chłopak. Zamawiają piwo, siadają, a ja wracam myślami do moich wędrówek po Edynburgu, które zwiodły mnie właśnie tu, do pubu The Royal Oak, z którego jakoś nie chce mi się już dzisiaj ruszać.
W centrum
Centrum Edynburga bardzo wyraźnie dzieli się na dwie zasadnicze części – to stare i nowe miasto. Nowe miasto to przede wszystkim handlowa ulica Princes Street i wszystko to, co znajduje się na północ od niej – regularne kwartały ulic, sklepy i sklepiki, kawiarnie, kluby, restauracje, galerie. Tutaj robi się zakupy, w upalne dni sączy się frappé przy wystawionych na zewnątrz kawiarnianych stolikach, tu wreszcie znajdziemy siedzibę The Scotch Malt Whisky Society. Generalnie jest tu jakoś mało szkocko – dokładnie tak samo może wyglądać ten czy inny zaułek Londynu, Paryża, Rzymu czy Monachium.
Stare miasto to przesławna ulica The Royal Mile – około mili brukowanej nawierzchni, ciągnącej się od samych wrót Zamku Edynburskiego, do bramy pałacu Holyroodhouse. Zbudowany w większości w XVI wieku zamek stoi na wysokiej na 120 metrów, niedostępnej skale, i wyraźnie góruje nad okolicą. Prowadząca w dół ulica Lawnmarket, przechodząca później w Canongate – obie znane są łącznie właśnie jako wspomniana The Royal Mile – poprowadzona została po najłagodniejszym stoku wzgórza zamkowego, a wzdłuż niej rozsiadła się większość atrakcji starego miasta – tych prawdziwych i tych samozwańczych.
Tak więc tuż obok The Scotch Whisky Experience, swego rodzaju muzeum poświęconego szkockiej whisky, znajdziemy sklepy z tandetnymi pamiątkami made in China, ale też sklep z prawdziwymi szkockimi tartanami, kaszmirowymi szalami i marynarkami z tweedu z wyspy Harris. Samo Scotch Whisky Experience może się podobać, może nawet zachwycić. Chyba że wcześniej byłeś w kilku prawdziwych szkockich destylarniach. Wtedy wywoła co najwyżej uśmiech zażenowania. Na placu przed przepiękną, gotycką katedrą św. Idziego (St. Giles’ Cathedral) spotkamy albo tradycyjnego szkockiego dudziarza, albo azjatycką piękność grającą na erhu, lub cokolwiek pomiędzy tymi skrajnościami. Jednym z wątpliwych uroków bodaj każdej metropolii jest mieszanka wszystkiego ze wszystkim, przez co koniec końców trudno określić – w tym przypadku – co jest tradycyjnie szkockie, a co zdecydowanie nie jest. Choć akurat co do erhu wątpliwości chyba nie ma. Jednak i ten dudziarz sprawia wrażenie, jakby był na etacie w tutejszym ratuszu, a jego tradycyjny strój bardziej przypomina wytarte nieco ubranie robocze niż kilty dumnie noszone na co dzień tu i ówdzie na północy Szkocji, w Highlands.
Trakt królewski
Wędrując dalej w dół królewskim traktem, po prawej i lewej stronie mijać będziemy ciekawe, zabytkowe budynki, interesujące lokale i sklepy – budynek rogatki, dom, w którym mieszkał John Knox, ojciec szkockiej Reformacji, sklep z whisky firmy Cadenhead’s, najstarszego w Szkocji niezależnego dystrybutora whisky, kościół Canongate Kirk, budynek szkockiego parlamentu – by wreszcie znaleźć się u bram edynburskiej siedziby rodziny królewskiej, pałacu Holyroodhouse. Spośród sklepów na Royal Mile chyba najbardziej rozczulił mnie całoroczny sklep z ozdobami bożonarodzeniowymi. Szczególnie jeśli odwiedza się go w środku lata, w upalny dzień.
Poza utartym szlakiem
Jednak to nie przewodnikowe atrakcje stanowią o magii Edynburga. To nie odhaczanie poszczególnych punktów programu zwiedzania regularnie i masowo oczarowuje gości. Osobiście, polecam rzucenie przewodnika na dno plecaka i samodzielną eksplorację. Owszem, The Royal Mile jest świetnym punktem wyjścia, ale trzymanie się jej sztywno pozwoli nam na doświadczenie tylko części uroku miasta. No i będzie frustrujące. Tam przecież na każdym kroku, co parędziesiąt metrów od głównego traktu, odchodzą wąskie, tajemnicze uliczki, czarujące zaułki. Grzechem ciężkim byłoby nie wejść, nie sprawdzić co się w nich kryje. To prawda, w niektórych przypadkach zabrniemy w ślepy zaułek zakończony przepełnionymi śmietnikami, to się zdarza. Jednak istnieje ogromna szansa, że trafimy w miejsca urzekające, klimatyczne, magiczne. Znajdziemy pozornie zapomniane puby, knajpki z owocami morza, wyjdziemy na inne, wcale nie mniej interesujące trakty, być może spotkamy kogoś ciekawego, kto też ucieka od bezmyślnego tłumu ludzi sztywno dzierżących w dłoniach przewodniki. Warto sprawdzić. Warto pomeandrować wąskimi uliczkami w dół wzgórza zamkowego, choćby tylko po to, by trafić na plac Grassmarket. Tutaj nawet typowa, francuska kawiarenka nie wydaje się nie na swoim miejscu. A chrupanie świeżych, cieplutkich croissantów w ramach wczesnego śniadania, z widokiem na budzące się do życia miasto wcale nie jest gorsze niż bardziej tradycyjne tutaj owoce morza (cudowne skorupiaki w restauracji na przeciwległym krańcu placu), czy nawet haggis.
Jeśli nawet zdarzy się nam pozostać na królewskim trakcie, spaceru w dół The Royal Mile nie wolno kończyć na pałacu Holyroodhouse. Gdy już tam dotrzemy, należy skręcić w lewo, obejść tereny pałacowe i ruszyć w górę wznoszących się w samym środku miasta wzgórz Salisbury Crags. Widoki na miasto, rozciągające się z najwyższego szczytu, Arthur’s Seat, nie mają sobie równych. Szczególnie o zmierzchu, gdy zachodzące słońce do czerwoności rozpala niebo nad dachami i wieżami Edynburga, a w dole zapalają się pierwsze latarnie.
Z powrotem w The Royal Oak
Realizując bezprzewodnikowy brak planu zwiedzania, trafiłem do pubu The Royal Oak, tam, gdzie skusiło mnie moje ulubione Theakston. Trochę mi wstyd, trochę głupio. Wszak to angielskie piwo. Całe szczęście, w stolicy Szkocji cudzoziemcom więcej uchodzi na sucho niż wśród bardziej patriotycznie usposobionych mieszkańców północnych Highlands. Dwoje ludzi siedzących przy stoliku obok otwiera futerały, wyciąga instrumenty. Skrzypce nie są zaskoczeniem, jednak wyciągam szyję by przyjrzeć się drugiemu instrumentowi. To irlandzkie dudy, Uilleann pipes! Bez ostrzeżenia, nawet bez odchrząknięcia, zaczynają grać. Wnętrze pubu wypełniają dźwięki ludowych melodii szkockich, irlandzkich, pub ożywa. Nawet barman – jak się wydaje – szybciej nalewa piwo. Amerykańscy turyści podrygują radośnie w takt muzyki, siedzący na stołku przy barze młody człowiek zaczyna śpiewać. Czym prędzej udaję się do baru po kolejne piwo, ale tym razem jednak zamawiam coś szkockiego. Tu nie wypada pić czegoś innego. Wybrzmiewają trzy kawałki, wybrzmiewają gromkie brawa. Młodzi ludzie z powrotem pakują swoje instrumenty w futerały, dopijają piwo i wychodzą z pubu. Na chwilę robi się jakoś nienaturalnie cicho, pusto. Nie na długo jednak. Zachęcony przykładem ludowych muzykantów, siedzący przy barze śpiewak wyciąga gitarę, sprawdza strojenie i intonuje beatlesowskie „Across the Universe”. Ach, czyli jednak nie wszystko, co angielskie, jest tu niemile widziane. W myślach robię notatkę, żeby w następnej kolejce jednak wrócić do Theakstona. I nie mogę oprzeć się refleksji, że gdybym zwiedzał Edynburg z przewodnikiem, pewno nigdy bym tu nie trafił.
autor: Rajmund Matuszkiewicz
O Gentleman’s Choice:
Jesteśmy bardzo młodym portalem, który publikuje treści o wysokiej wartości merytorycznej z wieloma autorskimi zdjęciami. Zależy nam na dalszym rozwoju i profesjonalizacji, które jednak zależą od liczby odbiorców, do której docieramy. Jeśli podobał Ci się ten artykuł, daj nam lajka i/lub udostępnij go na FB lub w innych mediach społecznościowych! Nic nie tracisz, a nasza wiedza może przydać się komuś z Twoich znajomych!
Dodaj komentarz
Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.
Jakub Pawlik
Oprócz wymienionych, najbardziej rażącym mnie błędem, który jest słyszalny absolutnie wszędzie, jest wymawianie roku 2015 jako „dwutysięczny piętnasty”.
Dodatkowo wszędzie słychać przeróżne postaci pleonazmów:
– cofnąć do tyłu
– spaść w dół
– podskoczyć do góry
– OKRES CZASU
– powtórzyć jeszcze raz
… i wiele innych.
Sebastian pencarski
Racja rok dwutysięczny był tylko raz, w roku 2000, boli mnie jak gro polityków źle wymawia zwykłą datę :/
Jakub Jarczak
A propos cudzysłowu, etymologia tego slowa wskazuje na „cudze słowo”, zatem skoro „w cudzym słowie” to także „w cudzysłowie”. A samym cudzesłowem nie posłużył się autor tego wpisu, co mnie nieco intryguje.
Odnośnie spotykanych przeze mnie częstych błędów jezykowych, „włanczać” jako sztandarowy przykład niewymagający komentarza oraz „spóźniać” i „spaźniać”, które również mają odmienne znaczenie.
Ponadto, bardzo powszechne są coraz częściej błędy fleksyjne, o składniowych nawet nie wspomnę.
Sebastian pencarski
Przyszłem-przyszedłem nagminnie używane. Przyszłam to forma żeńska, więc nie wypada gentelmenowi mówić jak kobieta ;)
Sebastian pencarski
A i przypomniała mi się reklama „Goralków”, „dalej kontynuujemy”, można coś kontynuować dalej? Żenujące.
Mateusz
Do tego jeszcze: włanczać światło i wchodzić po schódkach zamiast schodkach
Sebastian
Dodam jeszcze:
poprawnie mówimy odnośnie do czegoś zamiast odnośnie czegoś, ponieważ odnosimy się do konkretnej rzeczy.
poprawnie mówimy w każdym razie lub bądź co bądź, a nie mieszamy obu i mówimy w każdym bądź razie.
Jerzy Suchaniak
Kiedy chcę się umyć, włanczam bolier lub broiler. Potem zasuwam firamki, bo za oknem pies brzecha.
I tu przyszła mi do głowy definicja gwary. Jest to prawnie usankcjonowane niechlujstwo językowe. I o ile jestem w stanie zrozumieć np: gwarę śląską (zlepek wielojęzykowy) o tyle: „spoko, kolo wali ściemę niech turla dropsa” jest wybitnym dowodem intelektualnego lenistwa używających tych zwrotów.
Jakub
Kiedy zwracamy się do kobiety to proszę pani a nie proszę panią, prosić panią to można do tańca.