Powiadomienie o plikach cookie - Gentleman's Choice korzysta z plików cookie. Pozostając na tej stronie, wyrażasz zgodę na korzystanie z plików cookie.Zamknij
Często próbując sobie ułatwić mówienie po angielsku, używamy słów, które „brzmią podobnie do tych po polsku, więc powinny znaczyć to samo”… Regularnie więc słyszymy określenie dress na dres sportowy czy actually na aktualnie. Czy bezpiecznie jednak jest kierować się zasadą podobnego brzmienia? Niestety, w wielu przypadkach wyrazy, które brzmią podobnie w języku polskim i angielskim, nie mają ze sobą nic wspólnego! Oto kilka najpopularniejszych przykładów „fałszywych przyjaciół” (ang. false friends) między językiem polskim i angielskim.
1. Actually – aktualnie
2. Data – data
3. Fabric – fabryka
4. Lunatic – lunatyk
5. Obscure – obskurny
6. Pension – pensja
8. List – list
9. Smoking – smoking
9. Pasta – pasta
10. Dress – dres
11. Carnation – karnacja
12. Billion – bilion
13. Divan – dywan
14. Hazard – hazard
15. Eventually – ewentualnie
Jakie jeszcze pary wyrazów dodalibyście do tej listy? Te najciekawsze dodamy do naszego artykułu! :)
Spotkałem się także z tłumaczeniem potocznego w Polsce „dresu” jako sweat suit. Jest tak samo poprawne a prawdopodobnie – nawet bardziej, bowiem tracksuit to zestaw dresowy z bluzą zasuwaną pod szyję, ze stójką – taki, jak na przedstawionym obrazku. Jednak inne rodzaje tego prawilnego stroju określałbym mianem przytoczonym wcześniej.
Mam jeszcze pytanie; czy w tym przypadku forma rozdzielna (track/sweat suit) jest poprawna na równi z formą łączną – użytą w tekście?
Według słowników Cambridge i Longman w przypadku „tracksuit” poprawna jest tylko forma łączna. Jednak jeśli chodzi o „sweat suit” obydwie formy są poprawne i mogą być stosowane zamiennie.
Bardzo fajny pomysł na takie językowe porównania. I gdyby jednym kolorem zapisane były np. tylko słowa w języku polskim, przykłady byłyby bardziej przejrzyste. Obecny zapis (gdzie słowo w jęz. polskim zapisane jest raz na szaro, raz na niebiesko) wprowadza w błąd i sprawia, że przy każdym przykładzie musiałam się zastanowić o co w nim chodzi…
Mercedes-Benz 600 – samochód zaprojektowany bez patrzenia na koszty, dzięki czemu z jednej strony pojawiły się w nim ciekawe rozwiązania, a z drugiej mogli sobie na niego pozwolić tylko nieliczni (w 1964 roku był najdroższym samochodem oferowanym na świecie). Ulubiony pojazd dyktatorów oraz światowych sław. Skutecznie konkurował z adekwatnymi modelami Rolls Royce’a, Bentleya, Cadillaca czy Lincolna.
Nadwozie
Sześćsetka oferowana była w dwóch głównych odmianach: krótszej (sedan) oraz dłuższej Pullman (limuzyna). Ta druga występowała również w wariancie 6-drzwiowym i odróżniała się od sedana dodatkowym rzędem siedzeń. Na bazie limuzyny powstała również wersja nadwoziowa landaulet, która charakteryzuje się tym, że część dachu jest sztywna, a resztę można złożyć. Z landauletów korzystali przedstawiciele władz, m. in. Królowa Elżbieta II czy papież. Całość produkcji liczyła zaledwie 2677 sztuki, z czego aż 80% to sedany. Linia nadwozia jest niezwykle prosta, a kształt atrapy czy reflektorów są charakterystyczne dla mercedesów z tamtych lat. Wszystkie elementy dekoracyjne wykonywano ręcznie.
Układ jezdny
Do napędu prawie trzytonowej sześćsetki posłużyła zupełnie nowa jednostka, gdyż żaden ówczesny silnik Mercedesa nie dałby sobie z nią rady. Inżynierowie specjalnie dla tego modelu stworzyli widlasty, górnozaworowy, 8-cylindrowy silnik na mechanicznym wtrysku paliwa o pojemności 6,3 l. Generował on 250 KM i pozwalał na podróżowanie z prędkością maksymalną nieco powyżej 200 km/h. Wolna ręka dana konstruktorom pozwoliła im puścić wodze fantazji, w wyniku czego w samochodzie znalazł się skomplikowany i rozbudowany układ hydrauliczny. Dzięki hydraulicznemu zawieszeniu samochód był bardzo wygodny, gdyż płynnie wybierał wszelkie nierówności. Dodatkowo w razie potrzeby możliwe było zwiększenie ciśnienia w układzie, a tym samym usztywnienie zawieszenia. W tej klasie i przy tych gabarytach nie mogło zabraknąć hamulców tarczowych na wszystkich kołach.
Wnętrze
Wnętrze wykonane zostało z materiałów bardzo wysokiej jakości. Pięknie zdobiona skórzana tapicerka, deska rozdzielcza z drewnianymi elementami czy chromowane dekory wybitnie świadczą o tym, że mamy do czynienia z samochodem najwyżej klasy. Dobrodziejstwa układu hydraulicznego znajdowały się również w kabinie. Szyby wraz z szyberdachem, fotele, pozycja oraz pochylenie tylnej kanapy regulowane były hydraulicznie. Taki system niósł ze sobą kilka zalet: zajmował mniej miejsca niż ówczesne silniki elektryczne, był szybszy, a do tego ruch odbywał się bezgłośnie. Każdy egzemplarz wyposażony był w klimatyzację oraz lodówkę ze specjalnymi uchwytami na kieliszki. Wszystkie elementy wykonywano ręcznie według indywidualnego zamówienia klienta.
Ze względu na swoją astronomiczną cenę, Mercedes-Benz 600 stał się ulubionym pojazdem dyktatorów, głów państw oraz gwiazd. Swoje egzemplarze posiadały takie postaci jak Fidel Castro, Saddam Hussein, Coco Chanel, Elvis Presley, John Lennon czy Hugh Hefner. Obecnie na używany model w przyzwoitym stanie trzeba przeznaczyć przynajmniej 100.000$. Należy się również liczyć z dużymi kosztami serwisu – nawet tego podstawowego.
Mercedes-Benz 600 pojawił się na ekranach kin w filmach o Jamesie Bondzie. Wystąpił w częściach: “Ośmiorniczka”, “W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” oraz “Diamenty są wieczne”.
Późne, sierpniowe popołudnie, jakiś pub w którymś z mniej znanych, mniej rozreklamowanych zakątków starego miasta w Edynburgu. Pub z pozoru nie różni się niczym od setek podobnych przybytków, rozsianych po całej stolicy Szkocji. Mnie przyciągnął plakatami reklamującymi go jako miejsce koncertów muzycznych. A zatrzymał – już po wejściu – ofertą mojego ulubionego piwa Theakston Old Peculier. Siadłem więc i sączę. Odpoczywam.
Z przewodnikiem albo bez
Oprócz mnie w pubie znajduje się niewiele osób, jeśli nie liczyć grupki amerykańskich turystów, którzy ewidentnie tu właśnie umówili się ze swoim przewodnikiem, który lada moment przyjdzie i lada moment zabierze ich, by pokazać im uroki jednego z piękniejszych miast świata. Zobaczą wszystko to, co opisują i wychwalają przewodniki – Zamek Edynburski, katedrę św. Idziego, pałac Holyroodhouse. Być może zajrzą do The Scotch Whisky Experience, może do budynków szkockiego parlamentu, być może do jednej czy drugiej galerii, a może nawet wespną się po schodach wiodących na taras widokowy pomnika Waltera Scotta. Kilkoro pewno zajrzy do sklepu firmowego Cadenhead’s i tam na pamiątkę kupią sobie jakąś wyjątkową butelkę whisky, większość zapewne – jak tylko dostaną czas wolny – rzuci się na zakupy w sklepach przy Princes Street.
Plan Edynburga na jednej z krów rozstawionych swego czasu po całym centrum miasta. fot. R. Matuszkiewicz
Widok z The Royal Mile w stronę Princes Street. W głębi widać pomnik Sir Waltera Scotta. fot. R. Matuszkiewicz
Zamek edynburski w świetle zachodzącego słońca, widziany z ogrodów Princes Street Gardens. fot. R. Matuszkiewicz
Zamek edynburski wieczorem. fot. R. Matuszkiewicz
Gdyby się uprzeć, to wymienione miejsca w gruncie rzeczy wyczerpują listę atrakcji turystycznych do zaliczenia w Edynburgu. No dobrze, godna polecenia jest również wizyta na królewskim jachcie Britannia, zacumowanym przy nabrzeżu w Leith. Mało znam się na jachtach, ale coś, co nie ma żagli i bardziej przypomina zwyczajny statek pasażerski, dla mnie jachtem nie jest. Atrakcją turystyczną – na pewno.
Patrzę na tych Amerykanów – ewidentnie czujących się tu nieswojo, obco – niezdecydowanych czy korzystać z pubu, jak Pan Bóg przykazał, czyli zamówić szklankę piwa, czy traktować go li tylko jako przystanek, punkt startowy, początek przygody, która dopiero ma nastąpić. Patrzę i żal mi ich. Za chwilę przyjdzie ktoś, kto dopiero im powie jak cieszyć się pobytem w Edynburgu, będzie im otwierał oczy na uroki szkockiej stolicy. Ja chyba wolę inaczej. Ja wolę sam, bez przewodnika. Nigdy nie wiadomo gdzie trafię, kogo spotkam, co mi się przydarzy. Nudna i męcząca musi być taka przewidywalność profesjonalnego przewodnika. Szczególnie w takim mieście, jak Edynburg.
Tymczasem przy stoliku obok mnie zasiada dwoje młodych ludzi. Przynieśli ze sobą futerały z instrumentami muzycznymi. Ten w rękach dziewczyny to na pewno skrzypce, jednak po kształcie futerału nie potrafię rozpoznać instrumentu, który w rękach dzierży chłopak. Zamawiają piwo, siadają, a ja wracam myślami do moich wędrówek po Edynburgu, które zwiodły mnie właśnie tu, do pubu The Royal Oak, z którego jakoś nie chce mi się już dzisiaj ruszać.
W pubie The Royal Oak. fot. R. Matuszkiewicz
W centrum
Centrum Edynburga bardzo wyraźnie dzieli się na dwie zasadnicze części – to stare i nowe miasto. Nowe miasto to przede wszystkim handlowa ulica Princes Street i wszystko to, co znajduje się na północ od niej – regularne kwartały ulic, sklepy i sklepiki, kawiarnie, kluby, restauracje, galerie. Tutaj robi się zakupy, w upalne dni sączy się frappé przy wystawionych na zewnątrz kawiarnianych stolikach, tu wreszcie znajdziemy siedzibę The Scotch Malt Whisky Society. Generalnie jest tu jakoś mało szkocko – dokładnie tak samo może wyglądać ten czy inny zaułek Londynu, Paryża, Rzymu czy Monachium.
Princes Street, główna arteria handlowa Edynburga, stanowiąca również granicę między edynburskim starym i nowym miastem. fot. R. Matuszkiewicz
Princes Street późnym popołudniem. fot. R. Matuszkiewicz
Stare miasto to przesławna ulica The Royal Mile – około mili brukowanej nawierzchni, ciągnącej się od samych wrót Zamku Edynburskiego, do bramy pałacu Holyroodhouse. Zbudowany w większości w XVI wieku zamek stoi na wysokiej na 120 metrów, niedostępnej skale, i wyraźnie góruje nad okolicą. Prowadząca w dół ulica Lawnmarket, przechodząca później w Canongate – obie znane są łącznie właśnie jako wspomniana The Royal Mile – poprowadzona została po najłagodniejszym stoku wzgórza zamkowego, a wzdłuż niej rozsiadła się większość atrakcji starego miasta – tych prawdziwych i tych samozwańczych.
The Royal Mile. W głębi katedra św. Idziego. fot. R. Matuszkiewicz
Pałac Holyroodhouse. Tu kończy się The Royal Mile. fot. R. Matuszkiewicz
Tak więc tuż obok The Scotch Whisky Experience, swego rodzaju muzeum poświęconego szkockiej whisky, znajdziemy sklepy z tandetnymi pamiątkami made in China, ale też sklep z prawdziwymi szkockimi tartanami, kaszmirowymi szalami i marynarkami z tweedu z wyspy Harris. Samo Scotch Whisky Experience może się podobać, może nawet zachwycić. Chyba że wcześniej byłeś w kilku prawdziwych szkockich destylarniach. Wtedy wywoła co najwyżej uśmiech zażenowania. Na placu przed przepiękną, gotycką katedrą św. Idziego (St. Giles’ Cathedral) spotkamy albo tradycyjnego szkockiego dudziarza, albo azjatycką piękność grającą na erhu, lub cokolwiek pomiędzy tymi skrajnościami. Jednym z wątpliwych uroków bodaj każdej metropolii jest mieszanka wszystkiego ze wszystkim, przez co koniec końców trudno określić – w tym przypadku – co jest tradycyjnie szkockie, a co zdecydowanie nie jest. Choć akurat co do erhu wątpliwości chyba nie ma. Jednak i ten dudziarz sprawia wrażenie, jakby był na etacie w tutejszym ratuszu, a jego tradycyjny strój bardziej przypomina wytarte nieco ubranie robocze niż kilty dumnie noszone na co dzień tu i ówdzie na północy Szkocji, w Highlands.
Katedra św. Idziego. fot. R. Matuszkiewicz
Przed katedrą św. Idziego piękna dziewczyna gra na erhu. fot. R. Matuszkiewicz
Na ulicach Edynburga spotkać można jeszcze potomków starożytnych Piktów. fot. R. Matuszkiewicz
Trakt królewski
Wędrując dalej w dół królewskim traktem, po prawej i lewej stronie mijać będziemy ciekawe, zabytkowe budynki, interesujące lokale i sklepy – budynek rogatki, dom, w którym mieszkał John Knox, ojciec szkockiej Reformacji, sklep z whisky firmy Cadenhead’s, najstarszego w Szkocji niezależnego dystrybutora whisky, kościół Canongate Kirk, budynek szkockiego parlamentu – by wreszcie znaleźć się u bram edynburskiej siedziby rodziny królewskiej, pałacu Holyroodhouse. Spośród sklepów na Royal Mile chyba najbardziej rozczulił mnie całoroczny sklep z ozdobami bożonarodzeniowymi. Szczególnie jeśli odwiedza się go w środku lata, w upalny dzień.
Rogatka miejska przy The Royal Mile. fot. R. Matuszkiewicz
Pub znajdujący się w budynku rogatki miejskiej przy The Royal Mile. fot. R. Matuszkiewicz
Brama prowadząca na teren Parlamentu Szkockiego od strony The Royal Mile. fot. R. Matuszkiewicz
Na budynku Parlamentu umieszczono szereg cytatów, aforyzmów, przysłów. Tutaj coś o szkockiej whisky. fot. R. Matuszkiewicz
Poza utartym szlakiem
Jednak to nie przewodnikowe atrakcje stanowią o magii Edynburga. To nie odhaczanie poszczególnych punktów programu zwiedzania regularnie i masowo oczarowuje gości. Osobiście, polecam rzucenie przewodnika na dno plecaka i samodzielną eksplorację. Owszem, The Royal Mile jest świetnym punktem wyjścia, ale trzymanie się jej sztywno pozwoli nam na doświadczenie tylko części uroku miasta. No i będzie frustrujące. Tam przecież na każdym kroku, co parędziesiąt metrów od głównego traktu, odchodzą wąskie, tajemnicze uliczki, czarujące zaułki. Grzechem ciężkim byłoby nie wejść, nie sprawdzić co się w nich kryje. To prawda, w niektórych przypadkach zabrniemy w ślepy zaułek zakończony przepełnionymi śmietnikami, to się zdarza. Jednak istnieje ogromna szansa, że trafimy w miejsca urzekające, klimatyczne, magiczne. Znajdziemy pozornie zapomniane puby, knajpki z owocami morza, wyjdziemy na inne, wcale nie mniej interesujące trakty, być może spotkamy kogoś ciekawego, kto też ucieka od bezmyślnego tłumu ludzi sztywno dzierżących w dłoniach przewodniki. Warto sprawdzić. Warto pomeandrować wąskimi uliczkami w dół wzgórza zamkowego, choćby tylko po to, by trafić na plac Grassmarket. Tutaj nawet typowa, francuska kawiarenka nie wydaje się nie na swoim miejscu. A chrupanie świeżych, cieplutkich croissantów w ramach wczesnego śniadania, z widokiem na budzące się do życia miasto wcale nie jest gorsze niż bardziej tradycyjne tutaj owoce morza (cudowne skorupiaki w restauracji na przeciwległym krańcu placu), czy nawet haggis.
Jeden z zaułków odchodzących od The Royal Mile. fot. R. Matuszkiewicz
Jedna z uliczek odchodzących od The Royal Mile w głąb starego miasta. fot. R. Matuszkiewicz
Jeszcze jeden tajemniczy zaułek odchodzący od The Royal Mile. fot. R. Matuszkiewicz
Jeśli nawet zdarzy się nam pozostać na królewskim trakcie, spaceru w dół The Royal Mile nie wolno kończyć na pałacu Holyroodhouse. Gdy już tam dotrzemy, należy skręcić w lewo, obejść tereny pałacowe i ruszyć w górę wznoszących się w samym środku miasta wzgórz Salisbury Crags. Widoki na miasto, rozciągające się z najwyższego szczytu, Arthur’s Seat, nie mają sobie równych. Szczególnie o zmierzchu, gdy zachodzące słońce do czerwoności rozpala niebo nad dachami i wieżami Edynburga, a w dole zapalają się pierwsze latarnie.
Pałac Holyroodhouse. fot. R. Matuszkiewicz
Szkocki Parlament, widok sprzed bramy pałacu Holyroodhouse. W głębi wzgórza Salisbury Crags. fot. R. Matuszkiewicz
Tuż obok Parlamentu Szkockiego, widok na wzgórza Salisbury Crags. fot. R. Matuszkiewicz
Z powrotem w The Royal Oak
Realizując bezprzewodnikowy brak planu zwiedzania, trafiłem do pubu The Royal Oak, tam, gdzie skusiło mnie moje ulubione Theakston. Trochę mi wstyd, trochę głupio. Wszak to angielskie piwo. Całe szczęście, w stolicy Szkocji cudzoziemcom więcej uchodzi na sucho niż wśród bardziej patriotycznie usposobionych mieszkańców północnych Highlands. Dwoje ludzi siedzących przy stoliku obok otwiera futerały, wyciąga instrumenty. Skrzypce nie są zaskoczeniem, jednak wyciągam szyję by przyjrzeć się drugiemu instrumentowi. To irlandzkie dudy, Uilleann pipes! Bez ostrzeżenia, nawet bez odchrząknięcia, zaczynają grać. Wnętrze pubu wypełniają dźwięki ludowych melodii szkockich, irlandzkich, pub ożywa. Nawet barman – jak się wydaje – szybciej nalewa piwo. Amerykańscy turyści podrygują radośnie w takt muzyki, siedzący na stołku przy barze młody człowiek zaczyna śpiewać. Czym prędzej udaję się do baru po kolejne piwo, ale tym razem jednak zamawiam coś szkockiego. Tu nie wypada pić czegoś innego. Wybrzmiewają trzy kawałki, wybrzmiewają gromkie brawa. Młodzi ludzie z powrotem pakują swoje instrumenty w futerały, dopijają piwo i wychodzą z pubu. Na chwilę robi się jakoś nienaturalnie cicho, pusto. Nie na długo jednak. Zachęcony przykładem ludowych muzykantów, siedzący przy barze śpiewak wyciąga gitarę, sprawdza strojenie i intonuje beatlesowskie „Across the Universe”. Ach, czyli jednak nie wszystko, co angielskie, jest tu niemile widziane. W myślach robię notatkę, żeby w następnej kolejce jednak wrócić do Theakstona. I nie mogę oprzeć się refleksji, że gdybym zwiedzał Edynburg z przewodnikiem, pewno nigdy bym tu nie trafił.
Spontaniczny koncert w pubie The Royal Oak. fot. R. Matuszkiewicz
Spontaniczny koncert w pubie The Royal Oak. fot. R. Matuszkiewicz
autor: Rajmund Matuszkiewicz
O Gentleman’s Choice:
Jesteśmy bardzo młodym portalem, który publikuje treści o wysokiej wartości merytorycznej z wieloma autorskimi zdjęciami. Zależy nam na dalszym rozwoju i profesjonalizacji, które jednak zależą od liczby odbiorców, do której docieramy. Jeśli podobał Ci się ten artykuł, daj nam lajka i/lub udostępnij go na FB lub w innych mediach społecznościowych! Nic nie tracisz, a nasza wiedza może przydać się komuś z Twoich znajomych!
dzi
sympathy ;)
Arnold
preservative – konserwant, prezerwatywa – condom
talon – szpon, talon – voucher
transparent – przezroczysty, transparent – banner
Tz
Spotkałem się także z tłumaczeniem potocznego w Polsce „dresu” jako sweat suit. Jest tak samo poprawne a prawdopodobnie – nawet bardziej, bowiem tracksuit to zestaw dresowy z bluzą zasuwaną pod szyję, ze stójką – taki, jak na przedstawionym obrazku. Jednak inne rodzaje tego prawilnego stroju określałbym mianem przytoczonym wcześniej.
Mam jeszcze pytanie; czy w tym przypadku forma rozdzielna (track/sweat suit) jest poprawna na równi z formą łączną – użytą w tekście?
Gentleman's Choice
Według słowników Cambridge i Longman w przypadku „tracksuit” poprawna jest tylko forma łączna. Jednak jeśli chodzi o „sweat suit” obydwie formy są poprawne i mogą być stosowane zamiennie.
Arek Adamczyk
Jesli chodzi o billion, to we współczesnym angielskim jak i amerykańskim mowimy o miliardzie a nie o trylionie. Proponuje uaktualnić wiedzę :-)
Gentleman's Choice
Taka informacja jest też podana w artykule. Zapraszamy do uważnej lektury. :)
Marek
Pathetic :)
Paweł
receipt – paragon, recepta – prescription ;)
Michał
Thanks from the mountain :-)
Kuba
Sympathy – Współczucie. Sympatia – liking.
Maciej Włodarczyk
Chyba debil to pisał. To są błędy na poziomie czwartej klasy podstawowej.
Paula
Bardzo fajny pomysł na takie językowe porównania. I gdyby jednym kolorem zapisane były np. tylko słowa w języku polskim, przykłady byłyby bardziej przejrzyste. Obecny zapis (gdzie słowo w jęz. polskim zapisane jest raz na szaro, raz na niebiesko) wprowadza w błąd i sprawia, że przy każdym przykładzie musiałam się zastanowić o co w nim chodzi…