Ikona stylu: Yves Saint-Laurent

Ikony Stylu, Moda / 

Neurotyczny artysta, dziecko szczęścia, elegancki architekt mody. Zmagający się ze własną osobowością milioner, który ukształtował dzisiejsze spojrzenie na modę. Popularyzując pret-a-porter, Yves Saint Laurent na trwałe zapisał się w historii sztuki ubioru. Jest odpowiedzialny za popularność między innymi damskich spodni czy tweedowych marynarek. Jego losy zostały zekranizowane w 2014 roku, a Pierre Niney wcielający się w postać projektanta, otrzymał nagrodę Cezara za tę rolę.  

DIOR

Yves Saint Laurent nie jest przykładem typowego self-made man’a. Wręcz przeciwnie, jego talent wyprzedzał go zawsze o krok. W wieku siedemnastu lat, po zwycięstwie w konkursie na projekt sukienki koktajlowej, został przedstawiony Christianowi Diorowi. Jego projekty do tego stopnia podobały się staremu mistrzowi, że zatrudnił go jako projektanta w swoim domu mody.

Kariera Laurent’a nabrała tempa gdy w 1957 roku, gdy został dyrektorem artystycznym domu mody Dior, po śmierci swojego mistrza. Yves był najmłodszym projektantem na tym stanowisku w historii – miał dopiero dwadzieścia lat.

Od najmłodszych lat, Laurent’owi towarzyszyły problemu w życiu osobistym – jego nieprzeciętna wrażliwość była przyczyną nieśmiałości i problemów z życiem w społeczeństwie. Pierwszym kryzysem z jakim musiał zmierzyć się młody Yves było powołanie do wojska – jego odmienna orientacja seksualna  przysporzyła mu wielu upokorzeń w środowisku żołnierskim. W skutek tego, doświadczył załamania nerwowego i depresji, co skończyło się pobytem w szpitalu psychiatrycznym. Tam, zgodnie z ówczesnymi metodami, homoseksualizm uznano za chorobę i leczono terapią elektrowstrząsową. Podczas nieobecności, utracił posadę w domu Diora.

Jako wyzwolony artysta poświęcał się pracy -nie musiał zajmować się kwestiami pieniędzy ani organizacją pokazów. Nad tą sferą czuwał Pierre Berge, partner życiowy i biznesowy Laurenta. To on pomagał  mu w prowadzeniu interesów, a po zwolnieniu przez Diora, Berge podał dom do sądu i wygrał sprawę zapewniając Yvesowi odszkodowanie. Wierząc w talent Saint-Laurent’a Berge przekonał go do założenia własnego domu mody. O śmiałości tej decyzji świadczyło istnienie w Paryżu takich marek jak, wspomniany Dior czy Chanel. Konkurencja była silna, a mimo to zaryzykował i otwarcie nowego domu mody okazało się sukcesem. Kluczowa okazała się akcja promocyjna przeprowadzona w prasie, co przyciągnęło inwestora ze Stanów Zjednoczonych. Teraz Yves mógł skupić się wyłącznie na tworzeniu.

A’la Mondrian

Lata sześćdziesiąte to czas wyzwolenia i bunt. Kult młodości i zerwania z tradycyjnymi wzorcami szerzył się od USA do RFN. Odrzucenie zwyczajów mieszczańskich musiało znaleźć wyraz także w modzie. Saint-Laurent w moment ten trafił idealnie. Jego kolekcja z 1965 roku The Mondrian Collection okazała się hitem wśród młodzieży. Proste, wykonane z dżerseju suknie, kolorystyką i krojem nawiązywały do neoplastycyzmu, a inspiracji szukał w obrazach Pieta Mondriana.

Pomysły do kolejnych linii Saint-Laurent także czerpał z malarstwa. W 1966 roku ukazała się jego kolekcja Pop Art nawiązująca do prac Roya Lichtensteina czy Andyego Warhola. Był to wyraźny sygnał poparcia wysyłany w kierunku nowego, wyzwolonego pokolenia. Utożsamiał się z nim i tworzył dla niego. To także wpłynęło na jego popularność i sukces komercyjny.

Francuski projektant nie przestawał przekraczać barier – udowodnił to linią Le smoking, która przeszła do historii. Mimo, że koncepcje męskich spodni dla kobiet pojawiały się wcześniej, to po raz pierwszy zaprezentował je Saint-Laurent. Elementy męskiej garderoby dopełniające kobiecy strój szokowały. Jednak na fali czasu, ideologii lewicowej i feministycznej, ubrania podbiły serca, głównie młodych ludzi.

Otwarcie butiku w Paryżu z kolekcją Rive Gouche okazało się kolejnym komercyjnym hitem. Gotowe stroje pret-a-porter były dostępniejsze dla większej liczby osób niż ubrania szyte na miarę. Konkurencje martwiła standaryzacja mody, którą zapoczątkował Saint-Laurent – pojawiło się wiele głosów krytyki, na przykład Pierre Cardin, odnosząc się do linii pret-a-porter miał powiedzieć, że świat umrze z nudów.

Potężnym imperium Saint-Lauren’a świetnie zarządzał wspomniany wcześniej Berge. Odpowiedzialny był za liczne kontrakty, a także za opiekę nad projektantem. Pieniądze i popularność źle wpływały na artystę, a jego neurotyczny charakter utrudniał racjonalne dyskusje. Nocne libacje, orgie i narkotyki stały się codziennością. W momentach słabości wywoływanej używkami odwracał się nawet od swojego jedynego, prawdziwego przyjaciela. W tamtym czasie Yves’a łączył związek z męską prostytutką, którą Karl Lagerfeld wynajął jako klauna. Najprzystojniejszy w Paryżu utrzymanek, był uświetnieniem wielu modowych przyjęć. Traktowano go jako ciekawostkę i urozmaicenie zabawy. Podczas jednej z takich orgii Saint-Laurent poznał właśnie ekskluzywnego żigolaka. Coraz większa rzesza znajomych i zatracenie się w suto zakrapianych imprezach uniemożliwiały powrót do normalnego życia.

POUR HOMME

W roku 1971 pojawiła się pierwsza linia perfum sygnowana nazwiskiem Saint-Laurent’a. Pour Homme osiągnął spory sukces, głównie ze względu na udaną akcję marketingową. Fotografia reklamowa przedstawiała nagiego Yvesa pozującego przed obiektywem.Wybuchł skandal, a sprzedaż zapachu wzrosła. Współczesne kolekcje perfum nawiązujące do tej z 1971 cieszą się niezmiennym zainteresowaniem. Yves’owi udało się przebić wśród konkurencji, a zapach z biegiem lat, nie wywietrzał. Ciągle pociąga i zyskuje nowych fanów.

Yves Saint-Laurent w latach siedemdziesiątych życiem i twórczością wpisywał się w ogólny nastrój dekady. Hippisowskie ubrania, wyzwolenie i narkotyki. Libacje przeniosły się do jego willi w Mogadiszu. Jedna z najbardziej znanych kolekcji tego okresu to Ballets Russes. Inspirowane wschodnimi oraz rosyjskimi elementami ubrania zdobyły olbrzymią popularność. Szerokie, długie spódnice w połączeniu z turbanami czy kołpakami były w ówczesnym świecie houte couture tego stopnia przełomowe, że New York Times napisał nawet o zmianie kursu światowej mody. Yves Saint-Laurent po raz kolejny udowodnił, że mimo wielu sukcesów, ciągle jest w stanie zaskoczyć i zaoferować coś nowego i awangardowego.

Wpływ Yvesa Saint-Lurent na modę jest niezaprzeczalny – bez jego innowacyjnych koncepcji moda była by niepełna. Trudno patrzeć na ewolucję projektów modowych, nie biorąc pod uwagę tych, które pozostawił. Projektant zmarł w 2008 roku, sześć lat po swoim ostatnim pokazie haute couture w Centrum Pompidou. Jego życie zaskakuje złożonością, wewnętrznym cierpieniem i zewnętrznym sukcesem. Determinacja do pracy, ciągły rozwój i nieustanne szokowanie opinii publicznej są dla niego charakterystyczne. Przystojny i elegancki, zbyt wrażliwy stale skłania do refleksji.

Autor: Franciszek Świtała

Inne wpisy z tej kategorii

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Czytaj kolejny artykuł

Trzech polskich seryjnych morderców

Lifestyle / 

Z jednej strony wzbudzają strach, z drugiej zaś zainteresowane i są obiektem zbiorowej fascynacji. Przenikają do sfery popkultury, stając się bohaterami książek, filmów czy piosenek. Znajdują zarówno wiernych naśladowców jak i zagorzałych wrogów.  Historie ich poczynań obrastają w mity, przeistaczając się w miejskie legendy, które nigdy nie umierają. Łączyło ich jedno — pseudonim Wampir i nieposkromiona chęć zabijania. Seryjni mordercy — kim byli najsłynniejsi polscy oprawcy kobiet, którzy po dziś dzień budzą lęk?

Wampir z Gałkówka

Stanisław Modzelewski terroryzował Gałkówek i okoliczne wsie przez kilkanaście lat. Wszystko zaczęło się w latach 50-tych, kiedy to ten niewysoki, ale przystojny mężczyzna, kierowca samochodów wojskowych, popełnił makabryczną zbrodnię na 67-letniej kobiecie.  Zdarzenie miało miejsce 31 lipca 1952 roku i rozpoczęło serię zabójstw popełnionych przez Modzelewskiego — w sumie z jego ręki zginęło aż siedem kobiet. Większość ze zbrodni dokonała się właśnie w Gałkówku — niewielkiej miejscowości usytuowanej przy trasie kolejowej łączącej Łódź i Koluszki.

Pierwsza z ofiar, Józefa P., zastała zamordowana w lesie, kiedy zbierała jagody. Modzelewski chciał odbyć z nią stosunek seksualny, lecz napotkawszy opór ze strony kobiety wpadł w złość i szybko udusił swoją ofiarę. Kilka miesięcy później, w okresie Świąt Bożego Narodzenia, mężczyzna wsiadł do tramwaju, udając się w okolice Tuszyna, i wysiadł nieopodal lasu. Tam spotkał młodą kobietę, Marię C., która zginęła w ten sam sposób, co jej poprzedniczka. W 1953 roku, również w okolicach Tuszyna, na skutek uduszenia umarła kolejna kobieta — Teresa P. I w tym przypadku zbrodnia miała charakter seksualny.

Dwa lata później, w 1955 roku, Modzelewski zamordował  Irenę D. Kobieta zginęła na torach kolejowych pod Gałkówkiem, a jej ciało odnaleziono dzień później. W tym miejscu zamordowano jeszcze  dwie kobiety. Ostatnią ofiarą Modzelewskiego była Maria G., którą sprawca udusił i pociął żyletką 14 września 1967 roku. Kilka dni później został aresztowany i oskarżony o morderstwo staruszki. Oskarżony przyznał się do zarzucanych mu czynów i opowiedział o zabójstwach innych kobiet. Podczas procesu  powiedział:

Bolałem się, że nie mogę mieć kobiety jak inni, stąd te trupy pod Gałkówkiem.

modzewlewski

fot. sadistic.pl

Relacjonując proces do którego doszło dwa lata później w Łodzi, Dziennik Łódzki pisał o Modzelewskim, że ten:

(…) wszystkich zabójstw dokonał z sadystycznych pobudek, dla zaspokojenia zboczonego popędu seksualnego: Modzelewski odpowiada bardzo szybko, operuje dużym zasobem słów, chętnie popisuje się elokwencją. Od początku uderza charakterystyczny szczegół. Ten człowiek dysponuje wręcz fenomenalną pamięcią. Pamięta zajście z każdą swą ofiarą w najdrobniejszych szczegółach (...)

Żona oskarżonego przyznała, że Modzelewski przez 18 lat małżeństwa nie odbył z nią normalnego stosunku seksualnego, a dziecko, które z nim wychowywała, było innego mężczyzny. Ostatecznie w wyniku procesu morderca został skazany na karę śmierci i stracony w listopadzie 1969 roku. Wampirowi z Gałkówka reżyser Maciej Żurawski poświęcił jeden z odcinków swojej serii Paragraf 148, kara śmierci.

Wampir z Zagłębia

Zdzisław Marchwicki grasował na terenie Górnego Śląska i Zagłębia przez ponad sześć lat. Został skazany na karę śmierci za zabicie czternastu kobiet i usiłowanie zabójstwa kolejnych sześciu. Jego zbrodnie były podyktowane motywem seksualnym, a ofiary były przypadkowymi kobietami. Scenariusz morderstwa był za każdym razem podobny — mężczyzna szedł za wybraną kobietą i uderzał ją w głowę tępym przedmiotem, a następnie bił do śmierci. Nierzadko dopuszczał się z denatką czynności seksualnych.

Pierwsza z ofiar Wampira z Zagłebia, Anna M., zginęła 7 listopada 1964 w miejscowości Dąbrówka Mała. Na cześć jej imienia utworzono grupę operacyjno-śledczą mającą zbadać 9 zbrodni, które w ciągu dwóch pierwszych lat działalności popełnił Marchwicki. W świadomości publicznej Wampir z Zagłębia zaistniał dwa lata później za sprawą odkrytych 11 października 1966 roku zwłok jego kolejnej ofiary. Zamordowana przez Marchwickiego kobieta, Joanna G., okazała się być bratanicą samego I Sekretarza KW PZPR w Katowicach, Edwarda Gierka.

Kilka lat później na podstawie analizy zebranych materiałów, śledczy ustali 483 cechy fizyczne i psychiczne, którymi miał cechować się rzekomy zabójca. O osobowośći mordercy specjaliści pisali tak:

(…) typ paranoidalny jest on w swoich poczynaniach precyzyjny, jest ostrożny, planuje starannie swoje działania, jest schludny, lubi porządek, jest czysty. Trzyma się z dala od ludzi (…). Jego jedynym sposobem osiągania zadowolenia seksualnego jest masturbacja lub – symbolicznie, jak ze swymi ofiarami – pewna kombinacja fetyszyzmu i zemsty na matce i całym rodzaju żeńskim (…) Ma wykształcenie średnie lub wyższe, być może o charakterze technicznym.

Wśród podejrzanych, pasujących do opisu znalazł się Marchwicki.

Ostatnia ofiara Wampira, Jadwiga K., została znaleziona martwa w 1970 roku. Do zbrodni przyznał się chory psychicznie Piotr Olszewa, jednakże ze względu na braku dowodów został wypuszczony. W ciągu dwóch tygodni od wyjścia zabił on swoją żonę i dzieci, a następnie popełnił samobójstwo. Istnieją hipotezy, że może to właśnie on był prawdziwym Wampirem z Zagłębia.

Marchwicki został aresztowany 6 stycznia 1972 roku w Dąbrowie Górniczej na skutek zawiadomienia o maltretowaniu złożonego przez jego żonę. Sam proces Marchwickiego rozpoczął się 18 września 1974 roku, jednak od samego początku wzbudzał wątpliwości i nigdy nie udało się ustalić, czy rzeczywiście był on winny zarzucanych mu czynów. Bez względu na brak solidnych dowodów, odwoływane zeznania Marchwickiego i inne fakty świadczące o nierzetelności tego procesu, zakończył się on 28 lipca 1975 wraz z wyrokiem skazującym oskarżonego na karę śmierci.

W świadomości społecznej Marchwicki zapisał się jako jeden z najgroźniejszych seryjnych morderców ówczesnej Polski. Jego postać wymieniania jest w zagranicznych opracowaniach kryminologicznych, m.in w „Hunting Humans” autorstwa prof. Elliotta Leytona. W fabularyzowanej powieści „Na tropach zabójscy” Tadeusz Wilelgolawskiego również rozprawia się z sylwetką tego mordercy. Marchwickiemu poświęcono również takie produkcje filmowe jak film Anna i Wampir (1982), Jestem mordercą (1998) Wampir (2004) czy Kryminalni: Misja Śląska (2006).

Wampir z Bytomia

Joachim Knychała, znany również jako Wampir z Bytomia lub Frankenstain, w latach 70-tych i 80-tych siał strach wśród mieszkańców Śląska.

Knychała przyszedł na świat 8 września 1952 roku w protestanckiej, polsko-niemieckiej rodzinie. Ojciec zostawił chłopca, gdy ten mia zaledwie dwa lata. Joachim wychowywał się z niemiecką matką i babcią, które zamiast miłości, okazywały mu jawną niechęć, nazywając go „polskim bękartem”. Był przez nie bity i wyzywany, co jak można przypuszczać, w późniejszym okresie jego życia mogło być skutkiem urazu do kobiet. Choć sam miał żonę i dwie córki, Knychała zamordował pięć młodych kobiet i zarzucono mu usiłowanie zabójstwa kolejnych siedmiu. Na co dzień pracował jako cieśla i górnik w Piekarach Śląskich. Co ciekawe, do morderstw zainspirowała go postać innego zabójcy — Zdzisława Marchwickiego zwanego również Wampirem z Zagłębia. Knychała zabijał kobiety uderzając je w tył głowy tępym narzędziem. Zbrodnie dokonywane były w pobliżu miejsca zamieszkania ofiar, a ich ciała znajdowano obnażone. Zabójstwa miały wyraźne podłoże seksualne.

Jego pierwszą niedoszłą ofiarą była młoda dziewczyna, którą wraz ze swoimi kolegami, będąc w stanie nietrzeźwym, usiłował zgwałcić. Chłopak miał wtedy 18 lat. Choć wypierał się czynu, został skazany na trzy lata więzienia. W czasie kiedy Knychała wyszedł z więzienia, cała Polska żyła głośnym procesem wspomnianego już Zdzisława Marchwickiego, oskarżonego o zabójstwo 14 kobiet i usiłowania kolejnych 6. Postać ta fascynowała chłopaka i stała się dla niego inspiracją do zabijania. Po raz pierwszy Knychała próbował dokonać zabójstwa na tle seksualnym 3 listopada 1974 roku. Jego uwaga skupiła się wówczas na 21-letniej Marii Boruckiej z Bytomia. Zabójca uderzył kobietę od tyłu w głowę, jednak ta, dzięki wyjątkowemu szczęściu, przeżyła napad.

Dwa lata poźniej mężczyzna udał się do Piekar Śląskich by tam, również w listopadzie, zaatakować Elżbietę M., głowę ofiary zmasakrował siekierą. Drugą ofiarą śmiertelną na “koncie” Wampira z Bytomia stała się Mirosława S., będąca głównym świadkiem zabójstwa Jadwigi K., ostatniej ofiary Marchwickiego. Do zdarzenia doszło 6 maja 1976 roku. Knychała zamordował ją w taki sam sposób, w jaki robił to jego poprzednik z Zagłębia, stąd pojawiły się wątpliwości, czy Marchwicki został słusznie oskarżony. W październiku 1976 roku Wampir z Bytomia zamordował Teresę R., której zakrwawione ciało ukrył w piwnicy.

24 czerwca 1978 roku pod Piekarami Śląskimi dokonano makabrycznego odkrycia — w przydrożnym rowie znaleziono nagie ciała dwóch dziewczynek: 10-letniej Haliny S. i 11-letniej Kasi W. Druga z dziewczynek przeżyła atak Wampira i po czasie powróciła do zdrowia. Ostatnią ofiarą Knychały była jego 17-letnia szwagierka, Bogusława  L. Mężczyzna zamordował ją, kiedy ta zagroziła, że wyjawi prawdę o ich związku. W następstwie tego morderstwa, milicja zainteresowała się mężczyzną i po przeprowadzonym dochodzeniu i przyznaniu się do zarzucanych mu czynów, Knychała został skazany przez sąd na karę śmierci przez powieszenie. Dokonał żywota w wieku 33 lat, 28 października 1985 roku w Krakowie.

Joachmi Knychała zapisał się nie tylko w historii polskiej kryminalistyki, ale również w popkulturze. Kazik Staszewski napisał o nim piosenkę zatytułowaną Wampir z Bytomia, jeden ze swoich utworów pod tytułem The Vampire of Beuthen poświęcił mu również zespół Voidhanger. Zafascynowany postacią Wampira, dziennikarz Eddy Kozak napisał o nim książkę Pamiętniki Wampira. Inspirując się tą postacią w 2012 roku reżyser Marcin Koszałka stworzył dokument filmowy Zabójca z lubieżności.

Autor: Alicja Szwarczyńska

portfel

Komentarze

  1. W tamtych czasach bez jednostek analiz behawioralnych i z mniejszymi możliwościami kryminalistyki złapanie tych ludzi było znacznie trudniejsze niż dziś, aż strach pomyśleć ilu takich ludzi działa a my nic o tym nie wiemy .

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Czytaj kolejny artykuł

Wedel – gorzki smak sukcesu

Lifestyle / 

Od błyskotliwej kariery do grabieży nazwiska i mienia – tak po krótce można by opisać historię najsłynniejszej polskiej fabryki czekolady. To również pasjonująca opowieść o ludziach z wizją i ogromną pasją, którzy wyprzedzali swoje czasy.

Historia fabryki Wedel i jej założycieli to idealny materiał na hollywoodzką superprodukcję. Nie brakuje w niej emocjonujących momentów oraz nagłych zwrotów akcji. Główni bohaterowie reprezentujący trzy pokolenia to przedsiębiorcy, którzy do dziś mogą stanowić wzór tego,  jak skutecznie rozwinąć biznes. To także ludzie nieugięci i gotowi nieść pomoc innym w najbardziej ekstremalnych okolicznościach.

Słodki początek

Wszystko zaczęło się ok. 1845 roku. Wtedy w Warszawie pojawił się młody Karol Ernest Henryk Wedel, cukiernik z Berlina. Nie potrzebował dużo czasu, żeby rozsmakować mieszkańców stolicy w produkowanych przez siebie słodkościach. Początkowo prowadził działalność ze wspólnikiem Karolem Grohnertem w lokalu przy ul. Piwnej 12. Jednak ambicja sprawiła, że Wedel dość szybko się usamodzielnił. W 1851 roku otworzył własną fabrykę czekolady przy ul. Miodowej. Jeśli ktoś myśli, że był to ryzykowny krok, jest w wielkim błędzie. Wedel miał asa w rękawie, który dawał mu przewagę nad konkurencją. Przygotowywał bowiem ciasta na bazie receptur, które dotąd w Polsce były całkowicie nieznane. Nowe smaki przyciągały klientów. Karol Wedel miał również zmysł marketingowca. Wiedział, że nawet najlepszy produkt wymaga odpowiedniej medialnej oprawy. Dlatego przeznaczał niemałe środki na reklamy w lokalnej prasie. Zdawał sobie również sprawę, że rozwój firmy wymaga inwestycji, dlatego sprowadzał z zagranicy najnowocześniejsze maszyny, np. do walcowania masy słodowej. Prawdziwym hitem okazała się jednak płynna czekolada serwowana w firmowych pijalniach.

W 1865 roku senior postanowił przekazać kierowanie biznesem swojemu synowi Emilowi Albertowi Fryderykowi, który sporo podróżował po świecie, podglądając branżowe ciekawostki. Zakład dostał od ojca… w prezencie ślubnym. Trzeba przyznać, że był to hojny dar. Jednak junior postanowił dobrze go wykorzystać. Nie spoczął na laurach i zabrał się do pracy. Rozrastającą się fabrykę przeniósł na ulicę Szpitalną i zaczął produkcję nowych smakołyków, m.in. czekolady w tabliczce.

Nic dziwnego, że szybko doczekał się naśladowców. Można tylko sobie wyobrazić, w jaką wpadł furię, kiedy odkrył podróbki swoich produktów. Również i w tym wypadku wykazał się wielką zapobiegliwością i wynalazł patent, jak nie dać się wykorzystać podstępnej konkurencji. Każdy produkt był sygnowany jego charakterystycznym podpisem, który do dziś widnieje na opakowaniach.

Ostatni Wedel

Interes świetnie prosperował, a do przejęcia rodzinnej schedy przygotowywał się następny z rodu – Jan, syn Emila. Po przodkach odziedziczył talent cukierniczy i zmysł do zarządzania. Trzeba przyznać, że zanim objął stery, musiał przejść prawdziwą szkołę życia. Pracował na wszystkich stanowiskach w fabryce, żeby poznać każdy szczegół związany z jej funkcjonowaniem. Nauka nie poszła w las. Marka rozwijała się w imponującym tempie. W 1927 roku Emil nakłonił rodzinę do budowy nowej siedziby przy ul. Zamoyskiego na Pradze. Pełnoprawnym właścicielem fabryk został w 1932 roku. Wtedy też firma została przekształcona w spółkę i rozpoczęła sprzedaż akcji. Rodzina oczywiście przezornie zatrzymała pakiet większościowy, aby żaden inny udziałowiec nie miał wpływu na losy przedsiębiorstwa.

Młody zarządca prężnie rozwijał sieć dystrybucji. Sklepy firmowe powstawały w kolejnych polskich miastach, rozpoczęto eksport za granicę. Janowi nie brakowało odwagi i wyobraźni. W 1936 roku nabył samolot typu RDW-13, który dostarczał asortyment do Europy i flotę samochodów do rozwożenia towaru. Stworzył też przepis na biszkopty i ptasie mleczko, które podbiło podniebienia klientów. Wprowadził nowe praktyczne opakowania. Cechowała go też niezwykła dalekowzroczność: część zysków konsekwentnie przeznaczał na dalszą modernizację zakładów.

Jan Wedel był też wyjątkowym szefem. Oferował swoim pracownikom pakiet socjalny, o którym dziś trudno marzyć nawet w najbardziej hojnej korporacji. Mieli oni zapewnioną opiekę medyczną, refundowane wczasy, świąteczne premie, coroczną 10% podwyżkę, a ich dzieci żłobki i przedszkola. Działała zakładowa orkiestra, klub sportowy, kółko dramatyczne. Co więcej, Wedel pomagał spełnić swoim podwładnym marzenie o własnych czterech kątach. Udzielał im bardzo korzystnych pożyczek na budowę domów. Angażował się również w działalność charytatywną, wspierając, m.in. ośrodki opiekuńcze dla młodocianych.

Pasmo sukcesów przerwała wojna. Również w tak trudnych okolicznościach Jan potrafił wykazać się empatią, dość rzadko spotykaną w przypadku ówczesnych bogaczy, a także ogromną odwagą. Po wkroczeniu Niemców, rozdawał mieszkańcom zapasy żywności, wypiekał pieczywo dla najuboższych, wspierał działalność konspiracyjną, wykupował ludzi z obozów koncentracyjnych. W fabryce prowadzono też tajne lekcje w języku polskim. Na swoich ziemiach wydzielił pracownikom działki, na których mogli uprawiać warzywa. Gestapo naciskało, aby zarejestrował się na Volksliście, ale on z uporem odmawiał. W odwecie zarekwirowano część jego majątku.

Trudne powojenne czasy

Zakład przetrwał burzliwe czasy, ale nie obyło się bez strat. Budynki częściowo zostały zniszczone podczas bombardowań. Hitlerowcy rozgrabili też specjalistyczne maszyny i zapasy. Z pewnością Wedel ze swoimi umiejętnościami menadżerskimi, poradziłby sobie z tymi trudnościami, jednak na jego drodze pojawiła się przeszkoda nie do pokonania – nowa komunistyczna władza, która brzydziła się tym, co prywatne. A że wszystko w tamtych czasach musiało być wspólne, Jana poproszono o fachową radę, jak prowadzić cukierniczy interes, następnie podziękowano za dotychczasowy wkład w budowę marki, a firmę w 1949 roku znacjonalizowano. Sam Jan miał całkowity zakaz wstępu na teren nieruchomości. Nie miał gdzie mieszkać. W końcu kąt w kamienicy przy ul. Szpitalnej ofiarował mu dawny stróż.

Dysydenci nie zadowolili się wyłącznie majątkiem. Uznali, że mogą również pożyczyć popularne nazwisko założycieli i tak oto powstała nazwa: – Zakłady Przemysłu Cukierniczego im. 22 lipca – d. E. Wedel.

Dzięki wieloletniej tradycji fabryka radziła sobie całkiem nieźle i sukcesywnie zwiększała produkcję. Jej specjały były sprzedawane w wielu krajach, m.in. w Afryce i na Bliskim Wschodzie. W Płońsku wybudowano fabrykę pieczywa cukierniczego. Sytuacja zmieniła się w latach 80-tych. Decyzje rządzących dotyczące gospodarki skończyły się klapą. Kraj był coraz bardziej zadłużony i nie było pieniędzy na zakup dość kosztownych surowców potrzebnych do wyrabiania czekolady. W 1983 roku na chwilę zaprzestano jej produkcji. Ostatecznie udało się wyjść z tego kryzysu, ale lata świetności minęły.

Wedel w III RP

W 1989 roku historia zatoczyła koło i zakład postanowiono sprywatyzować. Pierwszym nabywcą była PepsiCo. Na początku lat 90. spadkobiercy wytoczyli jej sprawę o bezprawne wykorzystywanie nazwiska w nazwie firmy. Od najwyższych urzędników usłyszeli, że nie mają wielkich szans na wygraną. Stało się jednak inaczej: wywalczyli odszkodowanie, którego suma do dziś pozostaje tajemnicą.

PepsiCo nie bardzo angażowało się w rozwój fabryki, było bowiem zainteresowane wąskim obszarem jej działalności, jakim są przekąski słone. Ostatecznie została podzielona na części i sprzedana nowym nabywcom. Każdy wziął swój kawałek tortu. Cukierki dostała fińska korporacja Leaf, ciastka Danone, a czekoladę Cadbury Schweppes. Tą ostatnią z kolei przejął większy gracz Kraft Foods. Wtedy zaprotestowała Komisja Europejska, bo to oznaczałoby monopol marki w tym sektorze w Polsce. W efekcie Wedel trafił w ręce Japończyków, a konkretnie LOTTE Group. Zachowali najbardziej znane słodkości, które nadal zachwycają swoim smakiem. Niestety, na internetowej stronie marki na próżno szukać jakiejkolwiek wzmianki o rodzie założycieli.

Podobny los jak Wedel podzieliło wielu przedwojennych właścicieli fabryk, np. specjalizujący się w chemii Adolf Gąsecki i Synowie, produkujący platery bracia Henneberg czy wytwórnia wyłączników elektrycznych Kazimierza Szpotańskiego.

Zastanawiacie się, co działo się z pierwotnym właścicielem, którego nazwisko nadal jest siłą napędową promocji? Podobno do końca życia czyli do 1960 roku godzinami przesiadywał w Parku Skaryszewskim, spoglądając na dzieło swojego życia. W 2004 roku utworzono tam aleję imienia jego ojca – Emila Wedla. To świetne miejsce, żeby przystanąć i oddać się refleksji jak gorzki bywa smak sukcesu i jak z klasą przyjąć nawet najbardziej dotkliwą porażkę.

Autor: Marta Bełza

portfel

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Miler Menswear
Top