Rodzima kultura masowa w ostatnich latach niewątpliwie zaczęła szukać swoich ikon wśród bohaterów minionych epok. Klimat PRL-u przywołują stylizowane restauracje i puby, seanse klasycznej kinematografii czy organizowane w wielu miastach tematyczne spacery śladami historii Polski Ludowej. W ten oto sposób staliśmy się także świadkami ożywania legendy Leopolda Tyrmanda – mitycznej postaci polskiego światka artystycznego, kabotyna w czerwonych skarpetkach, autora słynnej powieści Zły, chyba najpopularniejszej polskiej powieści kryminalnej. Tadeusz Konwicki pisał o nim tak: Tyrmand antykomunista, Tyrmand katolik, Tyrmand teoretyk jazzu, Tyrmand sprawozdawca sportowy, Tyrmand globtroter, Tyrmand playboy, Tyrmand reakcjonista, Tyrmand bikiniarz, Tyrmand filozof, Tyrmand prekursor mód, Tyrmand autor bestsellerów, Tyrmand owiana legendą tajemnica. Dużo jak na jednego człowieka, dodatkowo funkcjonującego w przeraźliwie smutnej i szarej rzeczywistości Warszawy lat pięćdziesiątych. Niech niektóre z tych epitetów posłużą jako szkielet niniejszej historii.
Tyrmand prekursor mód?
Leopold Tyrmand urodził się w 1920 roku w Warszawie, w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Wojnę spędził m.in. na morzu, sprzątając na statkach oraz w obozach jenieckich na terenie Norwegii. Wspomnienia z tego okresu zawarł w pierwszych zbiorach opowiadań, wydanych jeszcze w latach czterdziestych. Po wojnie, jako błyskotliwy recenzent kulturalny i korespondent sportowy, szybko stał się rozpoznawalną postacią warszawskich salonów.
O pochodzących z tego okresu felietonach (m.in. zebranych przed kilkoma laty w zbiorze Tyrmand Warszawski) mało kto jednak dziś pamięta. Wszyscy Tyrmanda zapamiętali i kojarzą przede wszystkim przez pryzmat mody, nietuzinkowego stylu, podszytego ekstrawagancją szeroko komentowanego w środowiskach, w jakich się obracał. To zrozumiałe, bo sam zainteresowany przykładał ogromną uwagę do swojego stroju: dużo o nim mówił i pisał, chociażby wspomnieć liczne fragmenty jego słynnego Dziennika 1954. Jako człowiek niezbyt imponującego wzrostu i dosyć pospolitej urody nadrabiał nienaganną elegancją, co w powojennej rzeczywistości ogólnej biedy, kiedy większość zaopatrywała się w ubrania z paczek z Zachodu (osławiona UNNRA) nie było rzeczą łatwą.
Dodatkowo, wraz z zacieśniającą się radziecką dominacją nad Polską i konsolidacją systemu totalitarnego, antykomunistyczne nastawienie Tyrmanda stopniowo skazywało go na zawodowy niebyt i najzwyczajniej materialną biedę. Schludny wizerunek pozostał więc dla niego nie tylko wewnętrznym obowiązkiem, ale i coraz większym wyzwaniem. We wspomnianym „Dzienniku” Tyrmand przywołuje przebieg swoich wizyt u warszawskiego krawca, niejakiego Pana Dyszkiewicza, człowieka przedwojennych manier, którego zadaniem było, jak pisał, przeistoczyć kołnierzyk w poezję, taką mniej więcej, jaką dostrzec można wokół szyi Freda Astaire’a. Nie było to łatwe, skoro starszy pan na prośby zawstydzonego Tyrmanda materiał na nowe kołnierzyki wycinał z „pleców” przyniesionych koszul. W kraju, w którym w tym czasie zdobycie szczoteczki do zębów było równoznaczne z cudem, nie był to przypadek odosobniony.
Tyrmand bikiniarz?
O ile elegancja Tyrmanda jest bezdyskusyjna, o tyle określanie jego stylu mianem „ekstrawaganckiego” wymaga pewnego komentarza. Nie jest to bynajmniej ekstrawagancja rozumiana współczesnymi kategoriami. Dziś facet w kolorowych skarpetkach przywdzianych do półoficjalnego stroju czy też noszący krawat w żywe kolory nie budzi żadnego zdziwienia. W latach pięćdziesiątych, gdy wszyscy wyglądali tak samo, monotonnie i ponuro, stój potrafił szokować nawet małymi akcentami. Tyrmand budził podziw jednych, niesmak i złość u drugich. W ocenie wielu właśnie poprzez swój strój dawał przykład najbardziej odważnego manifestu politycznego. Zwłaszcza poprzez słynne kolorowe skarpetki, które przeszły do historii. Jeden z jego kolegów z czasów pracy w redakcji Słowa Powszechnego napisał o politycznym wydźwięku jego stroju:
“Komunistyczne gazety pisały, że facet który nosi takie skarpetki, taki krawat i takie spodnie to wróg ludu, a Tyrmand swoim strojem aż krzyczał: – Tak jestem wrogiem ludu i mam was w d…e. Wtedy szło się siedzieć za dowcip o Stalinie, a Tyrmand wyglądał tak, jakby nagle wyszedł z transparentem »Precz ze Stalinem«”.
Świeżym i ożywczym w stosunku do dusznej rzeczywistości stylem Tyrmanda zaczęły inspirować się grupy młodzieży. Na ulicach większych miast pojawili się bikiniarze – prawdopodobnie pierwsza polska subkultura młodzieżowa. I znów rola Tyrmanda w jej kształtowaniu wydaje się nie do przecenienia. W swoich zapiskach w dzienniku dzielił się z dużym zadowoleniem refleksjami z walki, jaką kręgi młodzieżowe stoczyły z reżimem władzy o swój kolorowy wizerunek: Były to zmagania o sylwetkę znaną na Zachodzie jako jitterbug albo zazou – wąziutkie spodnie, spiętrzona fryzura, tzw. plereza, buty na fantastycznie grubej gumie, tzw. słoninie, kolorowe, bardzo widoczne spod krótkich nogawek skarpety oraz straszliwie wysoki kołnierzyk koszuli. W Warszawie tak ustylizowanych chłopców nazywano bikiniarzami, w Krakowie dżollerami (…) – pisał z satysfakcją . Mimo to szufladkowanie jego stylu jako bikiniarskiego wydaje się sporym nadużyciem. Sam Tyrmand został ochrzczony pierwszym polskim bikiniarzem, niekiedy nawet „ojcem” bikiniarzy, od czego sam starał się wyraźnie dystansować.
Tyrmand teoretyk jazzu?
Nie bez wpływu na wizerunek pozostawało jego żywe zainteresowanie muzyką jazzową, którą wprowadził w polskie realia i której był w kraju największym popularyzatorem. Sam twierdził, że jazz jest muzyką uciśnionych. Jak wspomina jeden z jego przyjaciół: Słyszał w nim tęsknotę do wolności. Dlatego tak bardzo lgnął do tej muzyki w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Organizując regularnie po wojnie spotkania jazzowe (pierwsze jam session już w roku 1947), szybko stał się jedną z najważniejszych postaci konsolidującego się wokół tego nurtu muzycznego środowiska – popularne wówczas było powiedzenie: Jeden jest jazz, Tyrmand jego prorokiem. Tyrmand na pewno miał świadomość, że za pośrednictwem jazzu tworzy się w skostniałym, represyjnym systemie pewien obszar społecznej wolności, może nawet podwaliny kontrkultury.
Na spotkania w klubach z czasem zaczęło przychodzić coraz więcej młodzieży, co też nie mogło umknąć uwadze władz. Do kontaktu z jazzem zachęcała nie tylko sama muzyka. Atmosfera klubów i ludzie, którzy ją tworzyli, przyciągały odmiennym stylem bycia. Luz, szczerość i brak patosu były zjawiskami niespotykanymi wówczas w zdominowanym przez socjalistyczną nowomowę życiu publicznym. Podczas gdy w radiu można było usłyszeć tylko Budujemy nowy dom albo piosenki z repertuaru Marii Koterbskiej, żywa, autentyczna, pełna ekspresji muzyka z zachodu brzmiała istotnie jak głos z innego świata.
Tyrmand owiana legendą tajemnica!
Dziś, ponad sześćdziesiąt lat od wydania Złego i trzydzieści lat po śmierci, Tyrmand funkcjonuje w masowej świadomości jako wielowymiarowy mit bieżąco podtrzymywany chociażby przez rozpoczynającego w Polsce karierę polityczną jego syna. Tyrmand senior już za życia był figurą niejednoznaczną i charyzmatyczną, człowiekiem licznych talentów, ale i niemałym pozerem, świadomie produkującym i wypuszczającym w eter plotki na swój temat. Dziś jest legendą, w której niezwykle trudno odróżnić prawdę od blefu. Ostatnie kilkanaście lat życia spędził na emigracji w Stanach Zjednoczonych, gdzie oddał się pracy naukowej. Co ciekawe, tam też dokonał światopoglądowego przewartościowania – człowiek, który inspirował młodych ludzi w latach 50. do nieposłuszeństwa i do poszukiwania swobody, za oceanem, u źródeł jazzu, stał się zaciekłym konserwatystą przestrzegającym amerykańskie społeczeństwo przed źle rozumianą wolnością i niszczeniem tradycyjnych wartości. Ale tego już historia nie zapamięta. Z Tyrmanda zostaną skarpetki, Zły i bikiniarze.
Autor: Michał Kosiorek
Inne wpisy z tej kategorii
Dodaj komentarz
Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.
Luke Paziewski
Świetny artykuł, wiele się dowiedziałem.