Pięć szkockich wysp, których trzeba doświadczyć

Hobby / 

Szkocja – dla wielu ojczyzna whisky, kiltów i dud – to nie tylko Edynburg, Glasgow i Highlands. To także ponad 300 wysp rozsianych u jej wybrzeży. Wchodzą one w skład czterech archipelagów. Są to Hebrydy Wewnętrzne, Hebrydy Zewnętrzne na zachodzie oraz Orkady i Szetlandy na północy. Prawie 90 z nich zamieszkuje łącznie około 90 tysięcy ludzi, co daje średnią, około tysiąca osób na wyspę. Jak więc łatwo sobie wyobrazić, są to w większości tereny dzikie, nieskażone ludzką ręką, gdzie o kontakt z przyrodą – a Atlantyk potrafi tu pokazać swoją potęgę, szczególnie wiosną – bez porównania łatwiej, niż o zasięg telefonii komórkowej, czy dostęp do WiFi. Proponuję wyprawę na pięć z nich. Tam, gdzie stosunkowo łatwo się dostać, a gdzie każdy kto jest na co dzień zabiegany, zmęczony i spragniony wyciszenia, odnajdzie prawdziwy raj. Jeśli tylko zechce go dostrzec, bo szkockie wyspy to nie skąpane w słońcu, usiane zaparasolkowanymi plażami wysepki Grecji, gdzie kelner do leżaka przyniesie nam najbardziej wymyślne drinki, a wieczorem, gdy upał nieco zelżeje, można pójść na podryw do miejscowej dyskoteki.

Islay – whisky torfem pachnąca

Zaczynamy od wyspy, której nazwa wywoła przyspieszone bicie serca u każdego wielbiciela whisky. Jedziemy na Islay, do prawdziwej mekki koneserów szkockiej. Na wyspie znajduje się siedem działających destylarni, jedna nieczynna, oraz jedna obecnie w budowie. Wszystkie czynne destylarnie oferują możliwość zwiedzania i degustacji, tak więc prom łączący Islay ze stałym lądem, regularnie przywozi na wyspę entuzjastów złocistego trunku. Trzy z nich, usytuowane na południowym wybrzeżu, to właściwie absolutna klasyka. Ardbeg, Lagavulin i Laphroaig, których białe budynki odcinające się od zieleni wyspy, widać już z daleka z pokładu promu, prześcigają się one w pomysłach na przyciągnięcie i przekonanie do siebie jak największej liczby gości. Laphroaig oferuje swoim wielbicielom dzierżawę stopy ziemi (wydawany jest odpowiedni certyfikat), a podczas wizyty na miejscu, spacer na owe „włości”, no i obowiązkowo szklaneczkę whisky. W Ardbeg zabiorą nas – jeśli taka wola – na kilkukilometrowy spacer do jeziora Airigh Nam Beist, będącego źródłem wody wykorzystywanej w produkcji whisky. W Lagavulin natomiast pójdziemy do magazynu, w którym leżakuje whisky, gdzie prosto z beczki napijemy się kilku wersji, w tym naprawdę starej, destylowanej w latach sześćdziesiątych. Smaczku całej imprezie dodaje fakt, że nasz opiekun podczas tej degustacji, Iain McArthur, pracuje w destylarni od ponad 40 lat, i to on osobiście napełniał świeżym destylatem wszystkie otwierane dla nas beczki.

01 - Destylarnia Ardbeg na wyspie Islay. W tle pierwszy poranny prom na wyspę. (1)

Destylarnia Ardbeg na wyspie Islay. W tle pierwszy poranny prom na wyspę.

Dziesięć mil na północ od Port Ellen, jednego z dwóch portów promowych na wyspie, w pobliżu którego znajdują się wymienione trzy destylarnie, znajduje się miejscowość Bowmore, pełniąca rolę swego rodzaju stolicy wyspy. Tutaj również znajdziemy destylarnię, która niejednemu przypomni słodkie chwile spędzone przy kieliszku. Założona w 1779 Bowmore, to najstarsza destylarnia na wyspie i jedna z najstarszych w Szkocji. Tutaj również można umówić się na zwiedzanie, jednak oferta nie jest aż tak wymyślna, jak w poprzednich trzech. Ciekawostką może być zwiedzanie usytuowanego poniżej poziomu morza – a przecież tuż nad jego brzegiem – magazynu No. 1 Vaults. To z niego pochodzi legendarna Black Bowmore, whisky rocznikowa z 1964, która swego czasu podbiła serca entuzjastów whisky na całym świecie, a w każdym razie tych, którzy zdołali jej skosztować.

02 - Destylarnia Lagavulin. (1)

Destylarnia Lagavulin.

Bowmore, podobnie jak wspomniana wcześniej Ardbeg, oferuje jednak coś więcej niż tylko zwiedzanie i degustacje. W budynkach należących do destylarni, a wykorzystywanych niegdyś przez jej pracowników, urządzono komfortowe mieszkania do wynajęcia na krótkie pobyty na wyspie. Wraz z automatyzacją i komputeryzacją procesu produkcji, a także zlecaniem części zadań firmom zewnętrznym – jak na przykład, słodowanie jęczmienia, czy usługi bednarskie – wiele pomieszczeń należących do destylarni przestało być potrzebnych. Dla gości stanowią nie lada gratkę – któż nie chciałby móc pochwalić się, że będąc w Szkocji mieszkał przez parę dni w destylarni whisky?

04 - Destylarnia Ardbeg na wyspie Islay widziana od strony nabrzeża. (1)

Destylarnia Ardbeg na wyspie Islay widziana od strony nabrzeża.

Miasteczko i destylarnia Bowmore znajdują się nad brzegiem zatoki morskiej Loch Indaal, wcinającej się w głąb wyspy. Tak przy okazji, warto zwrócić uwagę, że w Szkocji określenie „loch”, to niekoniecznie jezioro (jak np. Loch Lomond). Równie dobrze może to być długa i wąska zatoka morska, jakich mnóstwo na zachodnim wybrzeżu i na wyspach. Po drugiej stronie tej zatoki, wyraźnie widoczna od strony Bowmore, znajduje się kolejna destylarnia – Bruichladdich. Stamtąd już dwa kroki do Kilchoman, najmłodszej destylarni na wyspie, gdzie podjęto próbę odtworzenia tradycyjnego układu, gdzie destylarnia i wytwarzanie whisky, jest ściśle powiązane z działalnością farmy. W Kilchoman uprawia się własny jęczmień, słoduje się go, suszy, a odpadki produkcyjne (bezalkoholowe!) wykorzystuje jako paszę dla zwierząt.

03 - Destylarnia Bowmore w promieniach zachodzącego słońca. Wyspa Islay. (1)

Destylarnia Bowmore w promieniach zachodzącego słońca. Wyspa Islay.

Pozostałe dwie destylarnie – Caol Ila i Bunnahabhain – znajdują się nad cieśniną Sound of Islay, oddzielającą wyspę Islay od jej najbliższej sąsiadki, wyspy Jura. Mimo iż program zwiedzania oferowany przez te dwa zakłady nie jest tak rozbudowany, jak w przypadku Ardbeg, Laphroaig i Lagavulin, warto je odwiedzić z kilku względów. Po pierwsze, z powodu lokalizacji i trudnej dostępności, są zdecydowanie rzadziej odwiedzane przez turystów. Jest duża szansa, że zwiedzanie odbędziemy indywidualnie, a cała uwaga przewodnika będzie skupiona na nas. Również podczas degustacji. Po drugie, jeśli tylko dopisuje pogoda, rozciągające się z krętej drogi wiodącej do Bunnahabhain widoki na cieśninę i sąsiadującą wyspę Jura, nie mają sobie równych.

05 - Destylarnia Lagavulin w promieniach zachodzącego słońca. Wyspa Islay. (1)

Destylarnia Lagavulin w promieniach zachodzącego słońca. Wyspa Islay.

 

Jura – królestwo jeleni

Jak już się rzekło, sąsiadką Islay jest Jura, wyspa ze wszech miar niezwykła. Zagorzali czytelnicy literatury pięknej być może zetknęli się z jej nazwą przy okazji zapoznawania się z biografią angielskiego pisarza, George’a Orwella, lub okolicznościami powstawania jego najbardziej znanego dzieła, książki Rok 1984. Zwykle przy tej okazji spotkać się można ze stwierdzeniem, że ponury i przygnębiający charakter wyspy miał bez wątpienia wpływ na atmosferę książki Orwella. Owszem, szkocka pogoda potrafi niejednego wpędzić w depresję, jednak wiele musiało się zmienić od czasów pisarza, gdyż Jura jest jedną z piękniejszych wysp, jakie dane było mi odwiedzić. Jeszcze będąc na Islay i zerkając w stronę Jury przez wąską cieśninę morską, nie sposób nie zachwycić się dominującymi nad krajobrazem wyspy górami, zwanymi Paps of Jura. Nazwa ta tłumaczy się jako piersi Jury i rzeczywiście, widziane z odpowiedniej perspektywy, góry te do złudzenia przypominają zgrabny kobiecy biust.

06 - Widok na wyspę Jura. (1)

Widok na wyspę Jura.

Na wyspie Jura, również można przypatrzyć się jak wytwarza się whisky. Co prawda, znajdującej się tam destylarni daleko do popularności sąsiadek z Islay, jednak i ona posiada na całym świecie wielu zagorzałych wielbicieli. Destylarnia Isle of Jura usytuowana jest w jedynej na wyspie osadzie, Craighouse i właściwie jej budynki stanowią sporą część całej wsi. Co doprowadza nas do najciekawszej cechy naszej wyspy. Otóż, mimo iż jest to sporej wielkości kawałek lądu – ma ona prawie 30 km długości – zamieszkana jest przez niecałe 200 osób. W gruncie rzeczy, Jura to ogromne, górzyste, pokryte wrzosowiskami pustkowie. Co więcej, na wyspie doliczono się kilku tysięcy jeleni – według jednych źródeł pięć tysięcy, według innych – sześć. Oznacza to, że jadąc samochodem wzdłuż jedynej na wyspie drogi mamy niemal pewność, że prędzej czy później na naszej drodze – czy to bezpośrednio na asfalcie, czy na poboczu – natkniemy się przynajmniej na kilka jeleni. A okazy żyjące w Szkocji i żywiące się tamtejszymi wrzosami potrafią mieć naprawdę okazałe poroże i prezentują się doprawdy imponująco.

07 - Destylarnia Isle of Jura. Na wyspie Jura, rzecz jasna. (1)

Destylarnia Isle of Jura, na wyspie Jura.

Mull – dzieciska i zamczyska

Podróżując na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża Szkocji, prędzej czy później trafimy do miejscowości Oban. Położone nad zatoką portowe i rybackie miasteczko często określane jest mianem wrót do wysp, co w dużej mierze wyjaśnia nasze nim zainteresowanie. Z tutejszego nabrzeża promy zabiorą nas na wyspy Lismore, Colonsay, Islay, Coll, Tiree, Mull, Barra, czy nawet na South Uist w archipelagu Hebrydów Zewnętrznych. Tymczasem jednak nas interesuje Mull, druga co do wielkości wyspa Hebrydów Wewnętrznych. Przy średnim zagęszczeniu ludności na poziomie 3,2 os./km2, jest to kolejna wyspa mająca do zaoferowania zapierające dech w piersiach, górzyste pustkowia, rozległe piaszczyste plaże, malownicze klify i bezkresne wrzosowiska.

08 - Miasteczko Oban - brama do wysp. (1)

Miasteczko Oban – brama do wysp.

Wyspę Mull, na którą przypływamy promem z Oban, rozsławił program dla dzieci Balamory, który w większości kręcony był w miasteczku Tobermory na wyspie Mull. Rząd kolorowych domów usytuowanych przy ulicy biegnącej wzdłuż nabrzeża na długo stał się wizytówką produkcji BBC dla dzieci. Ulica nazywa się – nomen omen – Main Street i rzeczywiście ciągnie się wzdłuż niej szereg domów o frontach pomalowanych na jaskrawe kolory. Dorosłych zainteresuje chyba jednak bardziej miejsce, gdzie Main Street zmienia nazwę na Eas Brae i mija szereg charakterystycznych budynków pokrytych typową czarną naroślą. To destylarnia Tobermory. Tutaj wytwarza się whisky Tobermory i bardziej torfową Ledaig. Udostępniona jest dla zwiedzających, choć każdy, kto cierpi na klaustrofobię, powinien to miejsce omijać szerokim łukiem. Pewnie nikt nie prowadził takich badań, nikt nie opracował takiego wskaźnika, ale idę o zakład, że Tobermory w cuglach wygrywa konkurencję, na zapakowanie jak największej liczby urządzeń przemysłowych, w jak najmniejszej przestrzeni. Podczas zwiedzania czasami trzeba się tu przeciskać pomiędzy kadziami fermentacyjnymi, zbiornikami na świeży destylat, czy chłodnicami. Nie żeby to nie miało swojego uroku.

09 - Miasteczko Tobermory na wyspie Mull. (1)

Miasteczko Tobermory na wyspie Mull.

Podczas pobytu w Tobermory nie można – po prostu nie można – nie spróbować świeżych, wrzucanych na rozgrzany tłuszcz niemal prosto z kutra rybackiego, panierowanych przegrzebków. Na nabrzeżu stoi tam przyczepa kempingowa oferująca absolutny raj dla podniebienia. Najlepszy dowód na tezę, że prawdziwe delicje niekoniecznie muszą być daniami bardzo skomplikowanymi, wymagającymi najwyższych umiejętności kulinarnych. Wystarczą doskonałe, świeże surowce. Na nabrzeżu w Tobermory, przywiezione przez rybaków przegrzebki (zwane również małżami św. Jakuba) są panierowane i smażone na głębokim oleju. Podawane z frytkami – prawdziwymi, grubo krojonymi frytkami – i spożywane bezpośrednio na nabrzeżu nie mają sobie równych.

10 - Duart Castle na wyspie Mull. (1)

Duart Castle na wyspie Mull.

Wyspa Mull to jednak więcej niż tylko Tobermory – nawet jeśli w miasteczku mieszka prawie połowa mieszkańców wyspy – i destylarnia whisky. Na Mull znaleźć można dwa zamki – imponujący, średniowieczny Duart Castle, siedzibę klanu MacLean, oraz Torosay Castle, zbudowany w stylu szkockich baronów, otoczony przepięknymi, doskonale utrzymanymi ogrodami. Masywne i niezwykle malownicze mury średniowiecznego Duart posłużyły twórcom filmu 48 godzin, na podstawie książki Alistaira MacLeana, z Anthonym Hopkinsem w roli głównej, a po latach w tym samym zamku umieszczono akcję filmu Osaczeni z Seanem Connerym i Catheriną Zeta-Jones.

11 - Zamek Torosay na wyspie Mull. (1)

Zamek Torosay na wyspie Mull.

Jeśli już znajdziemy się na Mull, zdecydowanie warto wybrać się długą i krętą drogą A849, wiodącą najpierw przez góry, a później wzdłuż brzegu zatoki Loch Scridain, by wreszcie gwałtownie urwać się na nabrzeżu w osadzie Fionnphort. Stamtąd już tylko pięciominutowa przeprawa niewielkim promem na wyspę Iona, miejsce gdzie w VI wieku n.e. św. Kolumba założył klasztor, i które do dziś jest prawdziwą oazą ciszy i spokoju. Do zobaczenia starannie odrestaurowana świątynia, której początki sięgają czasów św. Kolumby, oraz celtyckie krzyże z VIII wieku. Ale przede wszystkim – na Ionę nie można wjechać samochodem. Aż trudno uwierzyć jaką robi to różnicę. Na Ionę jednak nie pojedziemy, bo wyszłoby nam sześć szkockich wysp, a miało być pięć. Spojrzymy tylko tęsknie w jej stronę z Fionnphort na Mull.

Skye – królowa szkockich wysp

Podróżując nieco dalej na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża Szkocji docieramy wreszcie do Skye – drugiej co do wielkości i populacji (po Lewis i Harris w Hebrydach Zewnętrznych) spośród szkockich wysp, i bodaj najpiękniejszej. Dostać się na nią można albo promem z Mallaig, albo mostem w pobliżu miejscowości Kyle of Lachalsh. Trzy elementy czynią ze Skye jedną z najciekawszych szkockich destynacji, a mianowicie góry Black Cuillin, półwysep Trotternish na północy wyspy, wraz z uskokiem tektonicznym zwanym Quiraing i masywem Storr, wreszcie – jakżeby inaczej! – destylarnia Talisker.

12 - Destylarnia Talisker na wyspie Skye. (1)

Destylarnia Talisker na wyspie Skye.

Black Cuillin to bodaj jedyne w Szkocji pasmo górskie o charakterze alpejskim. Jego skaliste, poszarpane szczyty w niczym nie przypominają łagodnych, delikatnie zaokrąglonych pasm w pozostałych częściach Szkocji. Wyglądają na tyle groźnie i majestatycznie, że nie pogardził nimi nawet sam Bear Grylls. Zaleca się więc szczególną ostrożność podczas wędrówek w tej części Skye. Można się na niego natknąć, a wtedy trzeba będzie wraz z nim, wyjadać wnętrzności jakiegoś padłego dwa tygodnie temu jelenia.

13 - Góry Black Cuillin i potok Sligachan na wyspie Skye. (1)

Góry Black Cuillin i potok Sligachan na wyspie Skye.

Kiedy znajdziemy się na Trotternish, trudno uwierzyć, że ciągle żyjemy, że to nie obiecany raj, do którego – wbrew rachunkowi sumienia – trafiła nasza dusza po nagłej i niezauważonej śmierci. Wzdłuż długiego na około kilkanaście kilometrów półwyspu ciągnie się niezwykle dramatyczny uskok tektoniczny, a wraz z nim niewiarygodnie wręcz malownicze formacje skalne – pokryte darnią grzbiety o ostrych graniach, ostańce skalne, labirynty skał i korytarzy. Bodaj najbardziej popularnym celem wędrówek, jest iglica skalna zwana Old Man of Storr. Żeby znowu odnieść się do kultury masowej – to właśnie nad Storr leciał sierżant Howie, bohater The Wicker Man w pierwszych scenach kultowego filmu z 1973, to tutaj kilka lat temu Ridley Scott kręcił swojego Prometeusza. Bajkowa sceneria Quiraing stanowiła tło dla scen z filmu Nieśmiertelny z Christopherem Lambertem i Seanem Connerym w rolach głównych.

14 - Old Man of Storr na wyspie Skye. (1)

Old Man of Storr na wyspie Skye.

Destylarnia Talisker usytuowana jest z dala od takich krajobrazów. Przycupnięte nad brzegiem zacisznej zatoki Talikser Bay, starannie wybielone budynki kryją w sobie jednak nie mniej potężne zjawiska. Tutaj powstaje jedyna na wyspie, potężna w smaku, wulkaniczna wręcz whisky typu single malt. Podobnie jak w przypadku opisywanych wcześniej destylarni na Islay, Talisker udostępniona jest dla gości, oferuje szereg ciekawych programów zwiedzania i degustacji i zdecydowanie powinna znaleźć się w programie wizyty każdego konesera tego, co dobre w życiu.

15 - Widok spod Old Man of Storr. Wyspa Skye. (1)

Widok spod Old Man of Storr. Wyspa Skye.

 

Orkady – jeszcze Szkocja, czy już Skandynawia?

Położone na północ od północno-wschodnich krańców stałego lądu Szkocji, Orkady stanowią dość zwarty archipelag, w którym – na dobry początek – odwiedzimy tylko największą, główną wyspę, zwaną tu Mainland. W czasie II wojny światowej połączona ona została systemem grobli z kilkoma sąsiadującymi wyspami, tak że w sumie pięć wysp i wysepek stanowi obecnie całość, po której można poruszać się suchą stopą. Czy też suchą oponą, a nawet czterema. Od Birsay na Mainland po Burwick na South Ronaldsay. Groble te usypano w celu zablokowania dostępu na wody Scapa Flow niemieckim łodziom podwodnym w czasie gdy stacjonowały tu okręty wojenne brytyjskiej floty królewskiej. Dzisiaj grzbietem tych grobli prowadzi asfaltowa droga.

Już na pierwszy rzut oka Orkady są inne. Widać to na każdym kroku – w architekturze domów mieszkalnych, kolorze włosów i rysach mieszkańców, wreszcie w przejmującym (szczególnie po dłuższym pobycie w Highlands) braku gór i wrzosowisk. Podobno ma to związek z najazdami Wikingów, którzy swego czasu postanowili wyrżnąć w pień miejscowych mężczyzn i zabrali się w pocie czoła, do wzbogacania lokalnego genotypu. Mowa o włosach i oczach mieszkańców, za brak gór odpowiedzialna jest raczej geologia.

16 - Standing Stones of Stenness na Orkadach. (1)

Standing Stones of Stenness na Orkadach.

W związku z północnym położeniem archipelagu, na Orkady warto wybrać się latem. Dni są wówczas bardzo długie, a noce tak krótkie, że trzeba się dobrze postarać, by zasnąć kiedy słońce jest jeszcze wysoko ponad horyzontem. W razie problemów z zaśnięciem, można się wówczas wybrać do jednego z kręgów megalitycznych położonych w zachodniej części wyspy. Oświetlone promieniami zachodzącego słońca Ring of Brodgar, czy Standing Stones of Stenness robią niesamowite wrażenie. Co prawda, nie są tak okazałe jak słynne Stonehenge, jednak tutaj nie trzeba kupować biletu wstępu, ani trzymać się wyznaczonych godzin otwarcia. Stoją spokojnie w polu, tuż przy drodze wiodącej między dwoma jeziorami i tylko czekają by je odwiedzić. Są podobno tacy, co zabierają ze sobą śpiwory i spędzają wśród megalitów całą noc.

W zachodniej części Mainland znajduje się kolejny prehistoryczny zabytek – starsza od egipskich piramid osada Skara Brae, odkryta przez przypadek po straszliwym sztormie w połowie XIX wieku, który odsłonił kamienne domostwa pochodzące sprzed około pięciu tysięcy lat. Wspominałem już o potędze Atlantyku, na którą wystawione są szkockie wyspy? Tak czy inaczej, Skara Brae to osada składająca się z ośmiu domów, zbudowanych z kamieni, wraz z częściowo zachowanym wyposażeniem – meblami również z kamienia. Usytuowane tuż nad brzegiem malowniczej zatoki Bay of Skaill, stanowi nie lada atrakcję.

17 - Prehistoryczna osada Skara Brae na Orkadach. (1)

Prehistoryczna osada Skara Brae na Orkadach.

Pomimo skandynawskich powiązań Orkadów i ich mieszkańców, na wyspach znajdziemy coś o niewątpliwie szkockiej proweniencji. W miejscowości Kirkwall, pełniącej funkcję tutejszej stolicy, na jej południowych krańcach przycupnęła Highland Park, najbardziej na północ wysunięta destylarnia whisky szkockiej. Przez wielu uznawana za producenta jednej z najlepszych szkockich whisky, Highland Park korzeniami sięga czasów, gdy – jak głosi legenda – lokalny pastor Magnus Eunson, ukrywał beczki z whisky przed okiem poborców podatkowych, ustawiając na nich trumnę i głosząc wszem i wobec, iż jej lokator zmarł na czarną ospę, skutecznie chroniąc w ten sposób zawartość znajdujących się pod spodem, przykrytych białym suknem beczek. Rzecz miała miejsce w XIX wieku i teraz już nie ma potrzeby uciekać się do podobnych forteli. Wręcz przeciwnie, w Highland Park chętnie pokażą nam co produkują, jak produkują i jak to smakuje. Podobnie zresztą w oddalonej o niecałe dwa kilometry, usytuowanej nad brzegiem Scapa Flow, destylarni Scapa, gdzie nie tak dawno również zdecydowano się przyjmować zwiedzających.

O opisywanych wyżej wyspach można opowiadać bez końca, a niebezpieczeństwo wyczerpania tematu jest minimalne. I to tylko o tych pięciu. Przypomnę statystykę – Szkocja chlubi się ponad trzystoma wyspami, prawie dziewięćdziesiąt z nich jest zamieszkałych. Każda z nich, to zapierające dech w piersiach widoki, nieskażona natura, wspaniali, niezwykle serdeczni ludzie. Oprócz opisanych atrakcji są tam jeszcze malownicze wodospady, cieśniny, zatoki, klify, foki, głuptaki, wydrzyki, delfiny, rekiny wielorybie, browary, manufaktury tekstylne, twórcy niepowtarzalnej biżuterii. A w zimie – żeby prawie dosłownie zacytować jednego z polskich mieszkańców – jest przerąbane. Wszak Atlantyk…

Autor: Rajmund Matuszkiewicz

Komentarze

  1. Jestem zachwycona urokliwością, surowością i prostotą tych krajobrazów.
    Cudowna natura pokazuje gdzie jest „Nasze-Człowiecze „miejsce.
    Żałuję ze jesteśmy tak mało pokorni wobec przyrody , jej piękna i jej grozy.

    Jestem pewna że odwiedzę te miejsca, to cel mojej następnej podróży

  2. Wlasnie wrocilismy z Orkadow, Skye i ogolnie pojetej polnocnej Szkocji. Przed nami Argyll & Bute. Rzeczywiscie cudnie. A Twoje opisy sa fantastyczne. Pozdrawiam

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Czytaj kolejny artykuł

Lamborghini Countach – „fantastyczny” skrzydlaty byk

Hobby, Motoryzacja / 
Przed Państwem kolejna legenda na kołach, która większości motomaniaków, kojarzy się głównie z charakterystycznie otwieranymi do góry drzwiami. Mowa oczywiście o Lamborghini, a dokładniej o modelu Countach, który to zapoczątkował erę tzw. “lambo doors”.
We wstępie warto przypomnieć, że powstanie pierwszego supersamochodu od Ferrucciego Lamborghini, wzięło swój początek w kłótni owego Pana z równie znanym Enzo Ferrari. Ferrucci, który w tamtym czasie produkował tylko traktory, był niezadowolony ze swojego Ferrari i zaproponował wprowadzenie w nim zmian. Fakt ten oburzył Enzo, który zakwestionował kompetencję i wiedzę „jakiegoś traktorzysty”. Zdenerwowany Lamborghini, aby dowieść kto jest lepszy, stworzył swój pierwszy samochód osobowy 350 GTV, który wyraźnie przewyższał czerwone auta z Maranello. Tak więc historia supersamochodów sportowych z logiem byka, zrodziła się z prawdziwie męskiego zakładu o honor.
Od tamtej pory Automobili Lamborghini prężnie się rozwijała, tworząc np. sławny na całym świecie, świetny model Miura. Jednak nawet tak wspaniałe auto potrzebowało następcy i wtedy właśnie pojawił się on – Countach LP5000.
“Countach” w wolnym tłumaczeniu z języka piemocnckiego, oznacza fantastycznie i tak też określił go sam Bertone, kiedy jeden z pracowników jego biura stworzył projekt tego auta. Niestety potem nie zawsze było tak fantastycznie, zwłaszcza w kwestii silnika. Na pierwszy rzut oka, wspaniały 12 cylindrowy, gaźnikowy i widlasty motor benzynowy, o pojemności około 5 litrów i mocy 440 KM, a także doskonałej kulturze pracy, świetnych osiągach i przepięknym dźwięku, miał jedną poważną wadę – przegrzewał się. Problem okazał się na tyle poważny, że musiano zrezygnować z tej jednostki na rzecz o litr mniejszego, 385 konnego, ale również dwunastocylindrowego silnika z Miury, który zamontowano tuż przed tylną osią.
Aż trzy lata zajęło dopracowanie prototypu na tyle, żeby mógł być produkowany seryjnie. Pierwszy Countach, wypuszczony w roku 1974, posiadał przestrzenne nadwozie wykonane na bazie kratownicowej konstrukcji, spawanej z aluminiowych rurek fi40. Poszycie pojazdu wykonano w całości z aluminium, dzięki czemu całość ważyła niewiele ponad tonę. Bryła auta to klasyczny klin charakterystyczny dla aut sportowych, wyposażony dodatkowo przez studio Bertone w wiele smaczków. Największy i najbardziej rozpoznawalny z nich, to unoszone do góry drzwi. Nie można też zapominać o otwieranych światłach czy wielkich i licznych, aerodynamicznych wlotach powietrza do chłodnic.
Wnętrze “Lambo” to kwintesencja aut z lat 70’ – prostota ubrana w luksusową, skórzaną szatę. Jednak to nie ona tworzy ten niepowtarzalny klimat Countacha. To jego spartańskość i bezkompromisowość jest tutaj najważniejsza. Piękny ryk silnika, sztywna, ciężko pracująca skrzynia biegów, a także „ciężki” układ kierowniczy i unoszący się we wnętrzu zapach benzyny, dają poczucie jedności z autem bez żadnych elektronicznych “wspomagaczy” – całkiem inaczej niż we współczesnych, pozbawionych charakteru autach.
Jak wiadomo, silnik nie jest jedynym elementem tworzącym charakter samochodu. Równie ważne, a czasami nawet ważniejsze, jest to, w jaki sposób auto „się prowadzi” i zachowuje podczas jazdy. W Countachu o przeniesienie napędu dbała świetna, manualna, 5 stopniowa skrzynia biegów oraz dyferencjał o ograniczonym tarciu tzw. szpera. Każde koło samochodu posiadało niezależne, wielowahaczowe zawieszenie, dość zaawansowane jak na tamte czasy (np. aż cztery amortyzatory pracujące na tylnej osi). Niestety prowadzenie Countacha nie jest idealnie. Wiele osób, przyczyny tego stanu rzeczy upatruje w stosunkowo małych felgach i wąskich oponach o wysokim profilu (powodujących miękkość ścianek bocznych), które nie zapewniają dostatecznej stabilności auta na zakrętach.
Lamborghini było w pełni świadome niedoskonałości swojego „dziecka”, dlatego sukcesywnie, przez 16 lat produkcji, starło się je poprawić. W 1978 roku zakończono produkcję wersji LP400 i wprowadzono odmianę LP400 S, która została wyposażona w zmodyfikowane zawieszenie, szersze koła i nadwozie. Wszystkie innowacje wprowadzono w celu poprawy zachowania samochodu na drodze, jednak efekt prac nie był w pełni zadowalający, ponieważ w dalszym ciągu brakowało trakcji i pewności prowadzenia.
Po tym, jak firmę przejął Patrick Mimran, do produkcji wprowadzono wersję LP500 S z powiększonym do 4,8 litra silnikiem, który jednak dalej generował „zaledwie” 375 KM. Dopiero w 1985 roku udało się podnieść moc do 455 KM, poprzez zastosowanie nowego silnika V12 5,5 litra. Wersja ta nazwana została Countach Quattrovalvole (LP500 QV) i była pierwszym Lamborghini, które rozpędzało się do 100 km/h, w czasie poniżej 5 s (dokładnie 4,9 s).

Countacha produkowano aż do 1990 roku. Modelem jubileuszowym, wypuszczonym z okazji ćwierćwiecza marki, była wersja 25th Aniversary, która opuszczała fabrykę w San’tAgata od 1988 roku.Rocznicowy model od poprzednich wersji różnił się również wyglądem. Stylizację mistrza Marcello Gandini (który zaprojektował m. in. Miurę, De Tomaso Panterę, Lancię Delta czy Bugatti EB110) odważył się poprawić Horacio Pagani, ojciec sukcesu marki Pagani.

Łącznie wyprodukowano 2042 sztuki “fantastycznego”. Jako ciekawostkę warto dodać, że mimo zwiększania mocy, najwyższą prędkoscią maksymalną (316 km/h) legitymowała się pierwsza wersja LP400. Późniejsze modele rozpędzały się “tylko” do 295 km/h, głównie przez wzrost masy o ok. 400 kg, ale także przez spoilery (poprawiające docisk i stabilność auta na zakrętach), które wraz ze zwiększonymi wlotami powietrza, podnosiły opór aerodynamiczny samochodu podczas jazdy.
Lamborghini Countach, to według wielu osób najlepsze sportowe auto lat 70’. Trudno się z tym nie zgodzić. “Fantastyczny” nie był ideałem, ale dla swojej marki był niezwykle istotnym punktem w historii, który z pewnością nigdy nie zostanie zapomniany. To dzięki niemu Lamorghini zyskało rozgłos. To właśnie plakaty z  Countachem wisiały w wielu męskich pokojach przez długie lata i to on był prekursorem otwieranych do góry drzwi, które w dzisiejszych czasach, są znakiem “firmowym” Lamborghini.

Autor: Adrian Walkiewicz

portfel

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Czytaj kolejny artykuł

Blaski i cienie gangsterskiego życia

Film, Kultura / 

Pasjonuje Was życie znanych gangsterów? Może sami kiedyś chcieliście być jak Al Capone? Jeżeli tak, to warto obejrzeć „Chłopców z ferajny” Martina Scorsese. Ten obraz z 1990 roku może całkowicie zmienić Wasze postrzeganie przestępczego życia jako fascynującej przygody na krawędzi prawa. „Chłopcy z ferajny” to zaprzeczenie „Ojca Chrzestnego” w najlepszym możliwym stylu.

Henry Hill (Ray Liotta) już jako chłopiec marzył o tym by zostać gangsterem. Zamiast chodzić do szkoły pracował na pobliskim postoju taksówek, gdzie spotykali się miejscowi mafiosi. Dzień po dniu jego fascynacja światem przestępczym rosła, a zadania jakie dostawał od Paula – szefa lokalnego gangu – były coraz poważniejsze. Razem z Henrym, swoje pierwsze kroki w półświatku stawiał Tommy DeVito (Joe Pesci). Wspólna praca i znajomi, stali się fundamentem wielkiej przyjaźni obu chłopców. Pewnego dnia na ich drodze pojawił się wpływowy gangster – James „Jimmy” Conway (Robert De Niro) – który wziął ich pod swoje skrzydła. Na ekranie oglądamy jak Henry i Tommy dorastają, a dzięki radom mentora stają się pełnoprawnymi członkami gangu. Trójka mężczyzn zaczyna nazywać siebie samych„chłopcami z ferajny”.

Idealnie dobrane.

Z przyjemnością zapraszamy Państwa do obejrzenia filmu o koszulach Miler Luxury Shirts, który powstał z wykorzystaniem najnowszych technologi pozwalających na rejestrowanie 500 klatek na sekundę. Film został nakręcony przez operatora jednej z największych stacji telewizyjnych w Polsce, a głos podłożył jeden z najlepszych polskich lektorów. Zamiast pustych słów ukazaliśmy proces produkcji naszych koszul od kuchni. Każdy może teraz zajrzeć do profesjonalnej szwalni i zobaczyć jak powstają najwyższej klasy koszule.

Film przedstawia prawdziwą historię życia gangstera Henrego Hilla, który naprawdę działał w Nowym Jorku. Obraz „Chłopcy z ferajny” oparty jest na książce Nicholasa Pileggi, o tym samym tytule. Scorsese w swoim filmie pokazał nam około trzydziestu lat życia Henrego – od młodego chłopca parkującego samochody, po bezwzględnego mordercę. Towarzyszymy głównemu bohaterowi zarówno podczas sukcesów jak i porażek. Widzimy nie tylko jak zdobywa fortunę i uznanie, ale też jak powoli pochłaniają go narkotyki i odwracają się od niego przyjaciele. Na pozór wspaniałe życie w końcu zmienia się w koszmar.

Martin Scorsese znany jest z tego, że jego filmy przepełnione są przemocą i rynsztokowym słownictwem. W „Chłopcach z ferajny” jest to jak najbardziej uzasadniony zabieg, dzięki temu film staje się jeszcze bardziej realistyczny, a widz ma okazję przekonać się jak brutalne jest życie gangstera. Reżyser nie próbował niczego upiększać, a bohaterowie to prości ludzie, którzy po prostu mieli odwagę zabijać i rabować by utrzymać swoje rodziny. „Chłopcy z ferajny” są filmem całkowicie innym niż „Ojciec Chrzestny”. Rodzina Corleone sprawiała wrażenie arystokratów, którym czasem bywało nie po drodze z prawem. Scorsese burzy te wyobrażenia i przedstawia nam swoją brutalną, ale bardzo realistyczną wizję amerykańskiej mafii. Jego punkt widzenia jest o tyle ciekawy, że sam wychował się w dzielnicy, którą portretuje w „Chłopcach z ferajny”.

Świetna historia i mocne męskie kino to wystarczający powód by sięgnąć po ten film, jednak prawdziwa bomba to kreacja Johna Pesciego. Warto poświęcić te dwie i pół godziny tylko po to, by zobaczyć jak rewelacyjnie stworzył postać Tommego DeVitto. Niezrównoważony, gadatliwy i bardzo niebezpieczny, a jednak niezmiernie sympatyczny – to cały Tommy. Trudno w to uwierzyć, ale nawet Robert De Niro wypada blado przy Pescim. Nie znaczy to oczywiście, że pozostałe role są słabe. Bynajmniej, ale postać Tommego to poprzeczka zawieszona bardzo wysoko. Doceniła to również kapituła oscarowa i przyznała Pesciemu nagrodę za najlepszą rolę drugoplanową w roku 1991. Warto również wspomnieć o świetnej ścieżce dźwiękowej, w filmie możemy usłyszeć takie zespoły jak: „The Rolling Stones”, „Cream” czy „The Who”. Wszystkie te elementy składają się na produkcję, którą trzeba obejrzeć.

portfel

Komentarze

  1. Pingback: Pakt z diabłem – niebezpieczny układ : Gentleman's Choice

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Miler Menswear
Top