Polacy (nie)znani

Lifestyle / 

Najbardziej rozpoznawalni Polacy za granicą to bezsprzecznie Jan Paweł II i Lech Wałęsa. Jednak w naszej bogatej historii zapisało się wielu innych wybitnych, choć z różnych powodów zapomnianych, rodaków. Część z nich, mimo niewątpliwych zasług dla ludzkości, znana jest tylko niewielu zainteresowanym.

A szkoda.

Antoni Patek

Nazwisko Antoniego Patka znane jest szerszym kręgom głównie dzięki zegarkom sygnowanym Patek Phillipe. Zanim jednak powstała luksusowa marka, Antoni Patek podejmował się wielu różnorakich zajęć.

Urodził się w 1812 roku w Piaskach Szlacheckich. Burzliwe czasy, w jakich dorastał, silnie ukierunkowały jego życie. W 1831 roku wziął udział w powstaniu listopadowym, za co został odznaczony Krzyżem Złotym Orderu Virtuti Militari. Jednak po upadku powstania rozpoczęły się represje ze strony Rosjan, które zmusiły go do opuszczenia ojczyzny – Patek osiadł we Francji, gdzie dołączył do Wielkiej Emigracji. Początkowo pracował jako zecer w drukarni, został jednak oskarżony o działalność rewolucyjną, przez co musiał przenieść się do Szwajcarii. Przygodę z zegarmistrzostwem rozpoczął od kupowania mechanizmów starych zegarków i oprawiania ich w eleganckie koperty. W 1839 roku, wraz z innym polskim emigrantem, Franciszkiem Czapkiem, założył manufakturę zegarków o nazwie „Patek, Czapek & Cie”. Firma produkowała zegarki głównie dla emigrantów, a najbardziej popularna była seria z grawerunkami wielkich Polaków, takich jak Adam Mickiewicz czy Jan III Sobieski.

W 1844 roku, podczas wystawy w Paryżu, Patek poznał francuskiego zegarmistrza Jeana Adriena Philippe’a. Philippe wynalazł przełomowy mechanizm naciągu zegarka bez klucza, oraz opracował ręcznie regulowane funkcje kalendarza. Ich współpraca zaowocowała powstaniem firmy Patek Philippe & Cie, która wkrótce stała się ulubioną marką arystokratów. Jeden z egzemplarzy zakupiła nawet królowa Wiktoria podczas Wystawy Światowej w Londynie w 1851 roku. „Patek Philippe” uchodzi za markę królów właśnie dzięki klienteli, do której zaliczyć można między innymi: Piusa IX, króla Włoch Wiktora Emanuela III, czy współcześnie Władimira Putina. Antoni Patek pomimo sukcesu pozostał żarliwym patriotą. Aktywnie wspierał rodaków podczas Wiosny Ludów, a także działał na rzecz stowarzyszeń katolickich.

Jacek Karpiński

Jacek Karpiński to postać jednocześnie bohaterska i tragiczna. Współcześnie jego sylwetka jest coraz częściej przypominana i ożywiana w społecznej świadomości. Karpiński jako czternastolatek (fałszując datę urodzenia) wstąpił do Szarych Szeregów i uczestniczył w Powstaniu Warszawskim. Walczył w plutonie „Alek” wraz z Krzysztofem Kamilem Baczyńskim. Podczas walk został ciężko ranny w kręgosłup – odniesiona rana utrudniała mu poruszanie się do końca życia. Za zasługi został trzykrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych.

Po wojnie, a dokładnie w 1951 roku, obronił dyplom na Politechnice Warszawskiej. Jego pierwszym wynalazkiem, który zyskał międzynarodowy rozgłos był AKAT-1 – analogowy komputer. Dzięki zaproszeniom ze Stanów Zjednoczonych miał możliwość studiowania na Harvardzie i MIT, ale w 1962 roku zdecydował się na powrót do Polski. Swoją decyzję tłumaczył chęcią pracy dla ojczyzny i wiarą w przyszłą niepodległość kraju.

Po powrocie do Polski skonstruował perceptron oraz skaner do analizy fotografii zderzeń cząstek elementarnych, wspomagany przez komputer KAR-6. Jego przełomowym wynalazkiem okazał się minikomputer K-202 – 16-bitowy komputer zbudowany z użyciem układów scalonych. Jego ówczesnymi konkurentami były tylko amerykańska Super-Nova i brytyjski CTL Modular One, choć i tak K-202 przewyższał je parametrami.

Niestety sukcesy techniczne nie szły w parze z materialnymi. Karpiński sam przyznawał, że nie był dobrym businessmanem. Jego popularność zrodziła zawiść w środowisku naukowym, a ze strony władz spotykały go nieustanne szykany. Nie mógł znaleźć pracy, a gdy odmówiono mu paszportu, osiadł na Mazurach, gdzie zajął się hodowlą drobiu. Gdy w końcu udało mu się uzyskać paszport, wyjechał do Szwajcarii, gdzie pracował dla Stefana Kudelskiego. W 1990 roku postanowił ponownie wrócić do kraju. Z powodu niepowodzeń w biznesie popadł w tarapaty finansowe. Do emerytury wynoszącej 800 złotych dorabiał sobie projektowaniem stron internetowych. Zmarł w 2010 roku w wieku 83 lat.

Ernest Malinowski

Chociaż w Polsce niewielu o nim słyszało, to w Peru jest bohaterem narodowym. Malinowski, podobnie jak Patek, brał udział w powstaniu listopadowym, przez co później został zmuszony do emigracji. Początkowo przebywał we Francji, jednak w 1852 roku wyjechał do Peru. Tam jako inżynier zajmował się nadzorem nad wykonywaniem prac budowlano-melioracyjnych, wytyczaniem dróg, konstruowaniem mostów, kreśleniem map topograficznych oraz kształceniem peruwiańskiej kadry technicznej.

W czasie wojny hiszpańsko-peruwiańskiej w 1866 roku została mu powierzona obrona wybrzeża. Malinowski okazał się uzdolnionym strategiem. Błyskawicznie sprowadził artylerię ze Stanów Zjednoczonych, a działa zamontował na platformach kolejowych. Między innymi dzięki temu rozwiązaniu udało się rozproszyć siły wroga.

Najdonioślejsze dzieło Malinowskiego, dzięki któremu zyskał ogólnoświatowy rozgłos, rozpoczęło się w 1869 roku. W tym właśnie roku peruwiański rząd przyznał mu fundusze na budowę Centralnej Kolei Transandyjskiej. Ze względu na trudności terenowe linia ta stanowi jedno z największych osiągnięć myśli inżynieryjnej. Budowa, która z założenia miała trwać sześć lat, jednak opóźniła się aż do roku 1893. Prace spowolnił wybuch wojny z Chile w 1878 roku. Linia ta jest najwyżej na świecie przeprowadzonym połączeniem kolejowym. Ma ona 219 km długości i wznosi się od poziomu morza na wysokość 4 769 m, przechodząc przez 62 tunele o łącznej długości ponad 6 000 m oraz 30 mostów.

W r. 1888 Malinowski objął katedrę matematyki uniwersytetu w Limie, a rok później wybrano go dziekanem wydziału matematyczno-przyrodniczego. Do dziś jest także jednym z symboli współpracy polsko-peruwiańskiej.

Abraham Stern

Stern to polski wynalazca żydowskiego pochodzenia. Żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku konstruktor opracował rewolucyjne maszyny. Niestety jego pomysły nie trafiły na podatny grunt. Niedoceniony za życia, dziś jest prawie zapomniany. Dużo bardziej rozpoznawalni są Antoni Słonimski i Nicolas Slonimsky (amerykański kompozytor i muzykolog), których był przodkiem.

Wynalazki Sterna były bardzo różnorodne. Jego pomysłowość zaowocowała między innymi na gruncie militarnym – stworzył urządzenie celownicze, pewnego rodzaju dalmierz dla artylerzystów. Jest też autorem wózka topograficznego do odwzorowywania ułożenia terenu. Jego zainteresowania usprawnić mogły także gospodarstwa rolne. To on opracował takie wynalazki jak młockarnia czy żniwiarka.

W roku 1813 opracował czterodziałaniowy arytmometr. Arytmometr to dawna maszyna licząca, poprzedzająca kalkulator. Było to pierwsze tego typu urządzenie na świecie. Wynalazek był do tego stopnia rewolucyjny, że musiano zbadać, czy nie został skopiowany. Towarzystwo Przyjaciół Nauk w Warszawie stwierdziło, że Stern nie wzorował się na podobnej maszynie Gottfrieda Leibnitza, a nawet jej nie znał. To odkrycie rozsławiło jego imię. Podobno wraz ze swoim wynalazkiem gościł u cara, który zdumiony prędkością obliczeń, znacznie przewyższającą zdolności monarchy, miał powiedzieć: Maszyna dobra, ale Żyd zły.

Nie wiadomo co sprawiło, że maszyny Sterna nie cieszyły się światową popularnością. Żydowskie pochodzenie, a może myśl wyprzedzająca epokę – zapewne już się nie dowiemy. Jednak muszą istnieć jakieś głębokie przyczyny takiego stanu rzeczy, skoro nawet dziś tak niewielu o nim wie.

Wspomnieni Polacy to zaledwie mała cząstka naszej historii. Nie sposób wymienić wszystkich zasłużonych, a często zapomnianych rodaków. A kto według Was, zasługuje na szczególną pamięć?

Autor: Franciszek Świtała

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Czytaj kolejny artykuł

Dripper – klasyczna kawowa alternatywa

Dla Ciała, Kawa / 

Choć tytuł brzmi przewrotnie, bo jak alternatywa może być klasyczna, to wcale nie jest on pozbawiony sensu. W świecie kawy jesteśmy obecnie na etapie trzeciej fali, której założeniami jest używanie ziaren najwyższej jakości, najlepiej segmentu specialty. Zwykle wykorzystuje się kawy jasno wypalane, o intensywnych smakach, które bardzo dobrze sprawdzają się podczas parzenia metodami alternatywnymi. Właśnie taką klasyczną alternatywą jest drip V60.

driperr-1

fot. Marcin Rzońca, PopularCoffee Blog

Alternatywnymi metodami parzenia kawy określa się sposoby parzenia inne od ekspresu ciśnieniowego i espresso, który to jest jedną z… najmłodszych metod przygotowywania kawy. Trochę to kuriozalne, ale określenie nie odnosi się do wieku poszczególnych sposobów, a do wspomnianej trzeciej fali, która jest w dużej mierze negacją drugiej. Poprzedni nurt sprawił, że dobra kawa równała się włoskiemu espresso przygotowywanemu według tamtejszych standardów, na ciemno palonej, niezbyt wysokiej jakości kawie z Italii. Trzeba było znaleźć alternatywę dla tego przekonania.

Tak oto powrócił do łask drip, czyli bardzo proste urządzenie, które na pewno wielu z Was zna. To naczynie przypominające lejek, do którego wkłada się papierowy filtr, wsypuje zmieloną kawę i przelewa się gorącą wodą. Wersja, która stała się najbardziej rozpoznawalnym elementem trzeciej fali rożni się nieco od tych dripów sprzed kilkunastu lat – kształt trapezu zastąpił stożek. Dziś to urządzenie to absolutne „must have” wszystkich dobrych kawiarni serwujących kawę speciality. W większości z tych miejsc bariści wykorzystują produkty japońśkiej marki Hario, a ich ulubieńcem stał się model V60. Obecnie wersja ta występuje w wielu odmianach, które różnią się materiałem, z którego są wykonane – począwszy od tworzywa, przez klasyczną ceramikę, szkło aż po metal. Wszystkie dripery mają te same wymiary (do wyboru są dwa rozmiary) i takie same właściwości zaparzające, jedynie wykończenie urządzenia jest kwestią naszych upodobań i gustu. Gwoli uściślenia, pojęcie dripa można byłoby użyć do każdej kawy, która jest kawą przelewową, bo pochodzi ono od angielskiego słówka drip, które znaczy kapać. Przyjęło się jednak, że mówiąc o kawie z dripa lub dripie, ma się na myśli właśnie V60. Urządzenie poprawnie zwie się dripperem, ale i tak powszechnie stosuje się pojęcia drip i kawa z dripa.

driperr-4

fot. Marcin Rzońca, PopularCoffee Blog

W ostatnich latach powstało wiele podobnych urządzeń, działającej na tej samej zasadzie co klasyczny dripper. Różnią się kształtami (na przykład bardzo popularna Kalita ma płaskie dno i falowane filtry), dając czasami nieco odmienne efekty smakowe, mimo wszystko to V60 jest niekwestionowanym faworytem wśród urządzeń tego typu.

Niezwykłą zaletą kawowej alternatywy jest łatwość, z jaką możemy dobrą kawę przygotować we własnym domu. Nie trzeba dużych nakładów finansowych na ekspres i drogi młynek, by cieszyć się niezwykle aromatycznym kubkiem kawy. Wystarczy kilkaset złotych, żeby rozkoszować się pyszną kawą w kawiarnianym stylu nie wychodząc z domu.

Drip jest moją podstawową metodą parzenia kawy w domu. Kiedy zabieram się za nową paczkę ziaren, zawsze sięgam po V60, a  smak jaki uzyskuję jest punktem wyjścia do ogólnej oceny kawy. Będąc gdzieś w dobrej kawiarni, mój wybór najczęściej także pada na dripa. Najwięcej kaw smakuje mi zaparzonych właśnie tą metodą, dzięki dripowi napój uzyskuje najlepszy balans słodyczy, rześkości i innych pożądanych nut. Jednocześnie jest ona najemnej czasochłonna.

Aby kawa z drippera miała najlepszy smak, niezbędne są dobrej jakości ziarna wypalane specjalnie pod metody alternatywne (na opakowaniu, bądź w sklepie znajdziecie kawy z opisem Filter lub pod przelewy). Użycie mieszanek lub kaw sklepowych dedykowanych espresso nie dostarczy przyjemnych doznań smakowych. W przeważającej mierze ziarna wypalane pod metody alternatywne to tzw. single, czyli kawy jednorodne, z jednego państwa, regionu, nieraz z jednej farmy lub tylko z jej części (tzw. microlot), ze znaną metodą obróbki, datą zbioru oraz datą palenia (nie dłuższą niż trzy miesiące wstecz). Mając taką kawę do dyspozycji, możemy spodziewać się fuzji smaków i aromatów.

driperr-2

fot. Marcin Rzońca, PopularCoffee Blog

Przejdźmy zatem do samego parzenia kawy w dripperze. Poza młynkiem do kawy oraz samą, dobrą kawą, potrzebujemy drippera, filtrów oraz dzbanka lub kubka, do którego trafi zaparzona kawa. Przyda się też waga. Cały proces jest niezwykle prosty i łatwo opanować podstawowe czynności, dzięki czemu nawet wczesnym rankiem będzie można szybko przygotować sobie pyszny napój. Papierowy filtr zaginamy wzdłuż karbowanej części i umieszczamy go w postawionym na dzbanku dripperze. Bardzo ważne jest, by teraz filtr ten przelać gorącą wodą. Po pierwsze, dzięki temu pozbywamy się wszelkich zanieczyszczeń, papierowych pyłków oraz przede wszystkim, papierowego posmaku, który przeniósłby się do smaku kawy. Po drugie, filtr wówczas dobrze układa się wewnątrz naczynia, a po trzecie, rozgrzewamy cały zestaw, co przełoży się na lepszą stabilność temperaturową i lepszy smak kawy.

driperr-3

fot. Marcin Rzońca, PopularCoffee Blog

Wspomniałem o przygotowaniu wagi. Jest to bardzo ważny element przy alternatywnych metodach parzenia, bo aby kawa zaprezentowała swoje prawdziwe walory smakowe, trzeba pamiętać o dobrych proporcjach. Najlepszym punktem wyjścia jest trzymanie się stosunku 60g kawy na jeden litr wody. Odmierzamy odpowiednią ilość kawy i mielimy tak, by uzyskać konsystencję grubego piasku. Przesypujemy kawę do drippera z filtrem i cały zestaw stawiamy na wadze. Tak przygotowani mamy pewność, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. A plan jest następujący – warto uruchomić stoper, polać zmieloną kawę kilkudziesięcioma gramami gorącej wody (nigdy wrzątkiem!), odczekać pół minuty. To tak zwana preinfuzja, czyli namaczanie kawy, by się otworzyła i w czasie parzenia oddała do naparu wszystkie smaki w niej zawarte. Po upływie trzydziestu sekund ponownie polewamy kawę wodą. Najlepiej jest to robić okrężnymi, spiralnymi ruchami od środka na zewnątrz, niedużymi porcjami, aż do uzyskania prawidłowej wagi (bo pamiętamy, że 1ml wody to 1g na wadze). Jeśli wszystko dobrze zrobiliśmy, w około trzy minuty od rozpoczęcia zalewania powinniśmy uzyskać pożądaną ilość kawy. Gdyby czas wyraźnie się wydłużał, trzeba zmielić kawę grubiej, a gdy zdecydowanie poniżej tego czasu, drobniej.

driperr-5

fot. Marcin Rzońca, PopularCoffee Blog

Początkującym ta cała procedura może się wydawać skomplikowana. Uwierzcie jednak, że nie ma w tym większej filozofii, a odmierzenie odpowiedniej ilości kawy i wody wchodzi w nawyk tak, że nie trzeba już nic przeliczać, tylko pamięta się, ile powinno się użyć składników.

Czego można spodziewać się po takiej kawie? Na pewno nie uzyskamy konsystencji ani espresso, ani zalewajki. Kawa będzie lekka, czysta w smaku, nieco herbaciana. Oczywiście dużo zależy od użytych ziaren, bo występować tu mogą zarówno nuty czerwonych owoców, pestkowców czy czekolady, orzechów bądź przypraw. Niemniej dzięki takiej metodzie jak drip, bardzo łatwo w kawie wyczuć te różne nuty, nawet jeżeli nie potraficie zidentyfikować. Czy jest to bardziej profil czarnej porzeczki czy żurawiny bądź mlecznej czekolady, nie macie co się martwić, bo z czasem i z kolejnymi wypitymi kawami coraz łatwiej to przychodzi!

 

Autor: Marcin Rzońca, PopularCoffee Blog.

popularcoffee-logo-png

Rocznik ’89. Z wykształcenia dziennikarz i operator. Z zawodu operator i fotograf. Z zamiłowania wszystko naraz, do tego oblane skrupulatnie kawą. Tą dobrą i tą jeszcze lepszą. Bloger. Fan mediów tradycyjnych i nowych, a także gadżetów i nowinek technologicznych. Niepoprawny liberalny konserwatysta i konserwatywny liberał. I najlepiej, gdy to wszystko można wykorzystać do działania, do życia i cieszenia się nim.

portfel

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Czytaj kolejny artykuł

Historia Roja – nieudana lekcja historii

Film, Kultura / 

Polska kinematografia w ostatnich latach wychodzi z dołka, w jakim znalazła się w na początku XXI wieku. Sukcesy rodzimych filmów na arenie międzynarodowej spotkały się nie tyle z entuzjazmem, co z krytyką. Podniosło się wiele głosów, że film powinien ukazywać historię jedynie w sposób chwalebny dla Polaków. Czy faktycznie powinno tak być, nawet kosztem autorskiej wizji reżysera? Historia Roja pokazuje, że oparcie całego dzieła jedynie na “patriotyzmie” z zaniedbaniem innych aspektów nie jest najlepszym rozwiązaniem.

O Historii Roja było głośno już kilka lat temu – reżyser niejednokrotnie skarżył się na nieprzychylne władze Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, które uporczywie odmawiały przyznania dotacji na jego film. Było to o tyle dziwne, że obraz, nad którym pracował Jerzy Zalewski, poruszał tematy ważne i tak ciekawe, że nie trudno było by zrobić film interesujący i pouczający. Po premierze Historii Roja nie ma żadnych wątpliwości, dlaczego PISF nie chciał go wesprzeć finansowo – jest to klapa na całej linii.

Historia Roja opowiada o Mieczysławie Dziemaszkiewiczu, jednym z działaczy podziemnego ruchu oporu. Rój, bo taki pseudonim nosi główny bohater, po śmierci brata zaczyna partyzancką walkę z okupantem – wraz z innymi żołnierzami organizuje akcje, które mają doprowadzić do destabilizacji nowego rządu. Przez sześć lat swojej działalności Dziemaszkiewicz wraz z innymi żołnierzami przeprowadzali zamachy, obławy i egzekucje, siali strach wśród działaczy PRL  i byli nieuchwytni dla UB. Film przybliża nam historię Roja od początków jego działalności aż do śmierci. Reżyser prezentuje kilka najważniejszych akcji NZW i NSZ oraz początki komunistycznych rządów w Polsce.

Trzeba przyznać, że intencje były szlachetne – Jerzy Zalewski chciał przypomnieć historię bohaterów, którzy z narażeniem życia swojego i swoich rodzin walczyli z powojennym reżimem. Ludzi, którzy przez władze sowieckie zostali skazani na zapomnienie. Nie ma wątpliwości, że ich historia jest warta upamiętnienia i należy się im film. Jednak to co pojawiło się w kinach w żadnym stopniu nie oddaje czci żołnierzom wyklętym. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że grzebie pamięć o nich jeszcze głębiej. Trudno uwierzyć, by dzieci ze szkół czy te, które przyszły na film z rodzicami, po seansie zafascynowane Historią Roja zaczęły na własną rękę szukać informacji o tamtych wydarzeniach, czy chociaż lepiej przykładać się do lekcji historii. A taki, między innymi, był cel tej produkcji. Niedoróbki z jakimi się zetkną podczas projekcji, mogą je nawet odstraszyć.

W filmie najbardziej razi pewna maniera aktorów, która została chyba wymuszona przez reżysera. Niemal wszystkie postacie mówią z niewiarygodną emfazą, tak, jakby każde słowo miało podkreślać tragizm sytuacji i ich bohaterską walkę. Jest to do tego stopnia nachalne, że najdalej w połowie filmu, ta maniera zaczyna mocno irytować i słuchanie dialogów staje się istną katorgą. Jeżeli już jesteśmy przy mówieniu, to należy wspomnieć o rozmowach, jakie prowadzą ze sobą bohaterowie. Tak źle napisanych dialogów dawno nie słyszałem – słowa i sformułowania całkowicie niepasujące do żołnierzy, czy nawet sytuacji w jakiej się znajdują, zalatują sztucznością na kilometr, a w połączeniu ze wspomnianą wcześniej manierą wypowiedzi wręcz kaleczą uszy.

Osobną kwestią jest dobór aktorów. W filmie nie zobaczymy wielkich gwiazd, ale nie o to chodzi, wszak warto stawiać na młodych i utalentowanych artystów. O ile Krzysztof Zalewski-Brejdygant w głównej roli poradził sobie całkiem nieźle, tak większość pozostałych aktorów wypadła po prostu źle. Najbardziej w oczy rzuca się marny warsztat aktorski Piotra Nowaka w roli Wyszomirskiego. Każda scena z jego udziałem to katastrofa – nie dość, że jego postać jest po prostu nieciekawa i bardzo stereotypowa, a dialogi (jak w pozostałych przypadkach) są tragiczne, to jeszcze aktor wszystkie emocje wyraża w przerysowany sposób.

Dużym minusem jest też praca kamery, szczególnie przy scenach akcji. Operator biorąc przykład z najlepszych, nadaje dynamizmu sytuacji “machając kamerą”, jednak robi to na tyle energicznie, że po pierwsze widzowi może zrobić się niedobrze, po drugie – sprzęt nie nadąża z łapaniem ostrości. Z tego powodu sceny akcji bardzo często są niezrozumiałe i chaotyczne, czasem nawet nie bardzo wiadomo co się dzieje. Jest to o tyle dziwne, że szybkie rozmazane sekwencje przeplatane są ujęciami zrobionymi w zwolnionym tempie. Efekt końcowy jest przedziwną, chaotyczną mieszanką, która wymaga wiele wysiłku od widza.

Błędów technicznych jest wiele, ale najgorsze co mogło stać się w tego typu produkcji to dziury w scenariuszu i nieścisłości historyczne. Już kilkukrotnie wspominałem o chaosie jaki panuje w filmie, ale należy powiedzieć o tym jeszcze raz – bieg wydarzeń jest niezrozumiały dla widza, który nie zna bliżej losów Dziemaszkiewicza. W scenariuszu pojawia się wiele przeskoków, wydarzenia nie są ze sobą w żaden sposób powiązane, akcje jakie przeprowadza Rój nie są nawet poprzedzone planszami, które mówiłyby co to za wydarzenie i podawały jego datę. Historia Roja jest zbiorem wrzuconych bez ładu i składu bitew, a co gorsze w wielu z nich, wbrew temu co widzimy na ekranie, nie uczestniczył Dziemaszkiewicz.

Osobną kwestią jest też to, że film jest nieomal laurką wystawioną żołnierzom wyklętym. Są to bezkrytyczne pomniki moralności i odwagi. Nie wygląda to zbyt realistycznie i zdecydowanie nie sprzyja utożsamianiu się z bohaterami filmu. Co prawda pojawia się kilka scen, gdzie bohater na moment nabiera ludzkich cech, ale jest ich zdecydowanie za mało. Reżyser prezentuje czarno-biały obraz historii, a jak wszyscy wiemy pomiędzy tymi barwami występuje jeszcze cała paleta szarości. W Historii Roja na próżno również szukać wątków, które przybliżałyby życie zwykłych ludzi zaraz po wojnie, a szkoda. Takie spojrzenie mogło dodać realizmu całej historii.

O wadach filmu Zalewskiego można by jeszcze wiele napisać, jednak jest kilka elementów, które należy docenić. Parę kadrów jest naprawdę ładnych, muzyka w dużej części utrzymuje się na przyzwoitym poziomie (chociaż umieszczenie piosenki Dawida Podsiadło podczas napisów końcowych nie było najlepszym pomysłem), a do kostiumów nie można mieć żadnych zarzutów. Mimo narzekań na obsadę, trzeba zaznaczyć, że kilku aktorów zdecydowanie się wyróżniało – poza odtwórcą roli tytułowej należy pochwalić m.in. Mariusza Bonaszewskiego, Jerzego Światłonia czy Magdalenę Kutę w roli matki Roja. Na plus należy też zaliczyć fakt, że reżyser chciał opowiedzieć zapomnianą historię o ludziach, którzy zdecydowanie zasługują na pamięć. Niestety, same intencje nie wystarczą by stworzyć dobry film.

Odpowiedź na pytanie, czy warto iść na Historię Roja pewnie nasunęła się sama podczas czytania poprzednich akapitów. Z całą stanowczością odradzam seansu – nie pogłębi on ani naszej wiedzy historycznej, ani nie zapewni żadnej rozrywki jaką niesie oglądanie dobrych filmów. Te kilka plusów w żadnym wypadku nie ratują filmu, który mimo szumnych zapowiedzi okazał się porażką. Na dobry film o chwalebnej historii Polski niestety przyjdzie nam jeszcze poczekać.

Nasza ocena:

2

Autor:Mateusz Stachura

portfel

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Miler Menswear
Top