Niezależnie od tego kim są poszkodowani, Oni nie odmawiają pomocy. Nie liczy się stan majątkowy, wygląd zewnętrzny czy doświadczenie. Pomogą każdemu. Zarówno rodzinie z dzieckiem, która zabłądziła na szlaku, jak i doświadczonemu taternikowi. „Bo mus człowieka ratować” – słowa wypowiedziane przez Klemensa Bachledę, wybornego tatrzańskiego przewodnika oraz prekursora ratownictwa górskiego na polskiej ziemi, idealnie oddają istotę jednej z najbardziej zasłużonych organizacji w naszym kraju. Mowa o Tatrzańskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym.
Historia pomocy oraz ratowania ludzi w Tatrach sięga początków turystyki w tym regionie. Pierwsze wyprawy w najwyższe góry w Polsce polegały na wynajęciu przez turystów doświadczonych przewodników, którzy niejednokrotnie zaczynali jako myśliwi, pasterze, czy juhasi i doskonale znali okolicę. Byli to ludzie inteligentni o niezwykłej tężyźnie fizycznej. Na szlaku, prowadząc kilku osobową grupę potrafili zadbać o każdego uczestników wyprawy, chroniąc ich przed osuwiskami skalnymi, wychłodzeniem, głodem, a także pragnieniem. Podczas postoju natomiast, dbali o humor i dobre samopoczucie swoich podopiecznych, racząc ich historiami dotyczącymi regionu i własnych przeżyć. Wędrówki wyglądały wtedy zupełnie inaczej, bywaniem w górach mogli poszczycić się nieliczni, a nocleg pod gołym niebem był normą.
Przełom XIX i XX w. to okres gwałtownego rozwoju turystyki tatrzańskiej. Towarzystwo Tatrzańskie wytyczało szlaki i budowano wiele nowych schronisk. Rozwinęło się także narciarstwo i wspinaczka. Wraz z rozpowszechnieniem regionu, do którego przyczyniły się barwne opowieści i opisy tych, którzy byli, zobaczyli i odczuli czym jest majestat, piękno a czasem i groza gór, w Tatry przybywało coraz więcej osób, które chciały wędrować „na własną rękę”, bez niczyjej pomocy. Z tego też powodu pojawiły się pierwsze ofiary, zazwyczaj byli to niedoświadczeni przyjezdni. Pomoc przychodziła od tych, którzy wywodzili się z gór, znali je i wiedzieli jak się w nich zachowywać – przewodników zakopiańskich.
Warto wspomnieć, że opinia publiczna żywo interesowała się wydarzeniami z najwyższego masywu Polski. Pojawiały się liczne artykuły i opracowania poświęcone wypadkom. A tych było coraz więcej, bo góry stawały się bardziej przystępne, rola przewodników malała, a to właśnie oni a także taternicy szli na ratunek uwięzionym w górach i byli podporą dla poszkodowanych w wypadkach, a także rodzin tych, którzy zginęli. W końcu to oni znosili ciała z niedostępnych grani, półek skalnych i przepaści. Nie mogli być wszędzie, brakowało ogniwa, które spajałoby ich działania.
Tym łącznikiem miało być Pogotowie Ratownicze. Lecz, żeby mogło powstać, potrzebne były fundusze. Bardzo ważną rolę odegrał tutaj Mariusz Zaruski artysta, taternik, narciarz i co ciekawe doświadczony żeglarz i marynarz. Człowiek niezwykle energiczny, nieustępliwy a także nowoczesny. Żeby zdobyć kapitał wykorzystał moc i magię prasy, za ich pośrednictwem przekonał społeczeństwo, że musi powstać ratunkowe pogotowie tatrzańskie, mające na celu wyłącznie niesienie pomocy w górach.
Zaruski wraz z Mieczysławem Karłowiczem gromadził wokół siebie doświadczonych ludzi. W 1909 roku opracowano odezwę, w której podkreślono powody powołania organizacji, a także co, po za pieniędzmi potrzebne jest, żeby Pogotowie Ratunkowe mogło funkcjonować. Odezwy niestety nie zdążył podpisać Mieczysław Karłowicz, który zginął w lawinie na stokach Małego Kościelca.
Śmierć Karłowicza była kropką nad i w sprawie potrzeby stworzenia pogotowia ratowniczego. Udało się zebrać fundusze na podstawowy sprzęt, taki jak apteczki, lornetki, nosze i liny. Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe działało, jednak dalej brakowało pieniędzy chociażby na opłacenie ratowników, którzy podczas akcji musieli rezygnować ze swojej pracy zarobkowej.
29 października 1909 roku, TOPR z siedzibą w Zakopanem, został oficjalnie zarejestrowany we Lwowie. Społeczeństwo bardzo ciepło i życzliwie odniosło się do jego formalnego powstania. Nastąpiła rejestracja, wybór zarządu, godła – jakim jest błękitny krzyż, a także pierwszej drużyny ratunkowej w skład, której weszło wielu znakomitych przewodników, taterników a także ludzi powiązanych z górami. Powstała również Księga Wypraw, w której skrzętnie notowano wszystkie akcje ratunkowe.
5 sierpnia 1910 roku, w północnej ścianie Małego Jaworowego Szczytu zdarzył się wypadek, którego następstwem była dramatyczna wyprawa ratunkowa.
Młodzi taternicy Jan Jarzyna i Stanisław Szulakiewicz odpadli od ściany. Lina, którą byli związani zaczepiła się o skały, co uratowało ich przed upadkiem w przepaść. Stan Jarzyny był na tyle dobry, że udało mu się wycofać ze ściany a następnie ułożyć Stanisława Szulakiewicza, który miał przerwany rdzeń kręgowy, na niewielkiej półce skalnej. Pomimo skrajnie niesprzyjających warunków pogodowych udało mu się dotrzeć do schroniska pod Morskim Okiem i wezwać pomoc.
Odzew TOPR-u był natychmiastowy. Wyprawa wyruszyła o północy i we wczesnych godzinach porannych, 6 sierpnia dotarła na miejsce wypadku. Akcja była przeprowadzana podczas burzy, w ulewnym deszczu zmieszanym ze śniegiem i gradobiciem.
Ratownicy weszli w ścianę, ale pogoda uniemożliwiła dotarcie do rannego i kierownik wyprawy, nie chcąc ryzykować życia członków ekspedycji dał sygnał do wycofania się. Jednak Klemens Bachleda, nie zawrócił. Podążył dalej, za wszelką cenę chcąc uratować poszkodowanego. Pozostali członkowie ekspedycji czekali na swojego towarzysza, jednak ryzyko zamarznięcia, zmusiło ich do odwrotu. Dopiero o godzinie 18 udało im się opuścić niebezpieczne skały.
Przez dwa następne dni organizowano wyprawy poszukiwawcze, ale stracono już nadzieję na powrót Bachledy wraz z poszkodowanym. 8 sierpnia ratownikom udało się dotrzeć do ciała Stanisława Szulakiewicza. Zwłoki Klemensa Bachledy odnaleziono 13 sierpnia. W pogrzebie uczestniczyły tysiące ludzi, pragnących oddać hołd człowiekowi o ogromnej odwadze i jeszcze większym sercu.
Cztery lata później, na innym szczycie rozegrała się kolejna tragedia. Akcja ratunkowa znacznie różniła się od tej na Małym Jaworowym. W tamtym przypadku ratownicy wiedzieli dokładnie, gdzie znajduje się ofiara wypadku i w jakim jest stanie. Do TOPR-u dotarła wiadomość, że kilka dni temu w Tatry wyszły trzy osoby. Nie znano planu, ani nawet przybliżonego kierunku wyprawy trojga młodych ludzi. Operacja rozpoczęła się od depesz rozesłanych po schroniskach i przeprowadzenia wywiadu wśród ludzi, którzy mogli mieć jakiekolwiek informacje o zaginionych. Ratownikom udało się dowiedzieć, że turyści szli w kierunku Granatów. Drużyna poszukiwawcza zauważyła ludzką postać w tzw. Kominie Drege’a (nazwa ta wzięła się od nazwiska turysty, który zginął tam szukając zejścia z Grantów w 1911 roku). Idąc w kierunku żlebu, natknięto się na zwłoki jednej z uczestniczek wycieczki – Anny Hackbeliówny, która spadła z około 100 metrowej ściany.
Po dotarciu do wylotu komina, ratownicy rozpoczęli zjazdy na linach. Bardzo szybko przemokli, ponieważ w szczelinie strumieniami lała się woda. Wkrótce latarka Mariusza Zaruskiego zgasła i zespół musiał w ciemności wiązać liny. Gdy udało się dotrzeć do Marii Bandrowskiej, ta cała przemoczona i zziębnięta leżała na krawędzi półki skalnej z jedną nogą opuszczoną w przepaść.
Kiedy naczelnik pogotowia przekraczał ciało, żeby zaczepić się poniżej na ścianie i oddzielić od przepaści, poszkodowana ledwo słyszalnym szeptem powiedziała „Ostrożnie tam przepaść”. Słowa te na stałe zostały w pamięci ratowników. Osoba będąca na skraju śmierci, całkowicie wyczerpana, znalazła w sobie siłę by przestrzec człowieka niosącego pomoc.
Trzeba sobie wyobrazić, jak trudne musiało być transportowanie rannych na początku istnienia organizacji. Ratownicy wtedy dysponowali jedynie krótkimi konopnymi linami, a przyrządami asekuracyjnymi były ciężkie metalowe haki. Do transportu w trudnym terenie używano znacznej długości belek, do których przywiązywano sienniki lub prześcieradła i na nich spoczywała osoba transportowana. Później belki zastąpiono wytrzymalszymi i bardziej elastycznymi, a także lżejszymi bambusowymi kijami.
Kolejna, niezwykle trudna i wymagająca akcja ratunkowa rozpoczęła się 18 kwietnia 1960. Dwóch wspinaczy uległo wypadkowi w masywie Mnicha. Ekspedycję, która wtedy wyruszyła, dzisiaj można nazwać historyczną. Była to jedna z pierwszych akcji z użyciem tzw. zestawu alpejskiego. Jest to urządzenie pozwalające opuszczać ratownika do poszkodowanego.
Akcja była przeprowadzana w nocy, w warunkach zimowych, przy silnym wietrze. Pierwszego, historycznego zjazdu dokonał kierujący wyprawą Ryszard Berbeka. Dotarcie do ciała zmarłego taternika, a także przyczepienie go do szelek i opuszczenie zajęło ekipie niespełna cztery godziny. Następnego zjazdu trwającego około godziny, dokonał Krzysztof Berbeka. Drugi ze wspinaczy nie doznał poważniejszych kontuzji i został uratowany.
Ratownicy nie posiadali radiotelefonów, więc porozumiewali się między sobą siłą własnych głosów, ponadto poruszali się w nocy jedną z najtrudniejszych ówcześnie dróg wspinaczkowych, co przy tak złej pogodzie znacznie minimalizowało szanse na dotarcie do wiszącego na linie taternika. Próbę jednak podjęli i osiągnęli sukces. Uratowali kolejne życie.
W latach 60. odbyła się następna historyczna akcja ratunkowa. 16 kwietnia 1963 roku po raz pierwszy użyto śmigłowca w Tatrach. Za sterami maszyny siedział pionier lotniczego ratownictwa górskiego Tadeusz Augustyniak. SM-1 wystartował z Krakowa, zabierając ratownika na pokład w Zakopanem. Lot i lądowanie w Dolinie Pięciu Stawów odbyły się bez przeszkód. Szybko udzielono pomocy turyście ze skomplikowanym złamaniem nogi i przetransportowano go na pokład „śmigła”.
Problemy rozpoczęły się przy starcie, bowiem maszyna nie była wyposażona w narty i zapadała się w śnieg. Ostatecznie koła zostały odkopane, Tadeusz Augustyniak poderwał maszynę, turysta w nieco ponad dziesięć minut trafił do Zakopiańskiego szpitala.
Pierwsze wykorzystanie śmigłowca zrewolucjonizowało akcje ratunkowe. Jeżeli warunki pogodowe pozwalają na start a położenie potrzebującego pomocy jest znane, zespół ratowniczy jest wstanie dotrzeć na miejsce zdarzenia nawet w kilka minut.
W wysokich górach śnieg jest normą, w Tatrach zalega on przez większą część roku lecz, zima to szczególnie niebezpieczny okres dla wybierających się na szlaki. Liczne upadki, poślizgnięcia, a także zgubienie drogi mogą zakończyć się śmiercią. Prawdziwym zagrożeniem są jednak lawiny, których w historii regionu zeszła niezliczona ilość, pochłaniając wiele ofiar. Są to zjawiska gwałtowne i śmiertelnie niebezpieczne. O szansach na przeżycie decydują pierwsze minuty od momentu zejścia lawiny, a także niezbędna wiedza i sprzęt. Osoby wybierające się zimą w góry, powinny posiadać detektory lawinowe, które w zależności od ustawienia wysyłają bądź też odbierają sygnał ratunkowy. Choć „piepsy” nie wskażą ze 100% dokładnością miejsca, w którym uwięziony jest człowiek, to użycie tego typu urządzenia zawęża obszar poszukiwań do minimum. TOPR korzysta również z tzw. RECCO, są to specjalne płytki umieszczane na stałe w butach lub odzieży, do wykrywania, których służy urządzenie podobne do radaru.
W 2011 roku, 13 marca przy obowiązującym II stopniu (w pięciostopniowej skali) zagrożenia lawinowego, na narty wyruszyła siedmioosobowa grupa ludzi. Byli to wykwalifikowani narciarze, posiadający duże doświadczenie. Na stosunkowo łagodnym szlaku nie spodziewali się jednak lawiny, (prawdopodobnie zeszła z przyczyn naturalnych, na skutek obsunięcia się płata śniegu ponad nimi) która porwała piątkę uczestników wyprawy.
Szczęśliwie dwie osoby nie znajdowały się głęboko pod zwałami śniegu i udało im się szybko wydostać i wezwać pomoc. Do akcji skierowano 30 ratowników wspomaganych przez 3, specjalnie wyszkolone do tego celu psy, a także śmigłowiec. Rozpoczęto sondowanie terenu, używając do tego lekkich składanych tyczek, które wbija się prostopadle do powierzchni lawiniska, aby odnaleźć zakopanych pod śniegiem. W niecałe dwie godziny ratownicy odnaleźli i wydobyli z pod śniegu ciało kobiety a także dwójkę poszkodowanych, którym udzielono pierwszej pomocy i przetransportowano śmigłowcem do szpitala.
Od pierwszych, trwających kilka dni wypraw, po dzień dzisiejszy, kiedy wciągu jednej doby ratownikom zdarza się wykonywać kilka akcji, TOPR cechuje troska o życie ludzi. To wykwalifikowana grupa ratowników specjalistów i aby zostać jej członkiem należy spełnić wiele rygorystycznych warunków., Każdy z kandydatów musi przejść egzaminy i szereg testów kondycyjnych oraz sprawnościowych obejmujących wspinaczkę, narciarstwo a także znajomość topografii Tatr. Ratownicy szkolą się nieustannie podnosząc swoje kwalifikacje. W szeregach Pogotowia znajdują się nie tylko doskonali wspinacze i narciarze lecz także grotołazi i nurkowie jaskiniowi.
Od ponad 100 lat TOPR strzeże naszego bezpieczeństwa w najwyższych górach Polski. Ryzykując własnym życie pomagają tym, którzy tej pomocy potrzebują. Otacza ich aura tajemniczości, wyjątkowości. I w pełni zasługują na wyjątkowe traktowanie, w końcu ludzie z błękitnym krzyżem na ramieniu są na każde wezwanie nie bacząc na porę roku i warunki pogodowe.
Autor: Maciej Drewniak.
Od dzieciństwa związany z Częstochową. Opuścił ją tylko na czas studiów we Wrocławiu. Z wykształcenia dziennikarz, z zamiłowania historyk. Jego pasją jest II Wojna Światowa i góry, o obu potrafi opowiadać godzinami.
Dodaj komentarz
Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.