Topr – tatrzańskie anioły

Hobby, Militaria / 

Niezależnie od tego kim są poszkodowani, Oni nie odmawiają pomocy. Nie liczy się stan majątkowy, wygląd zewnętrzny czy doświadczenie. Pomogą każdemu. Zarówno rodzinie z dzieckiem, która zabłądziła na szlaku, jak i doświadczonemu taternikowi. „Bo mus człowieka ratować” – słowa wypowiedziane przez Klemensa Bachledę, wybornego tatrzańskiego przewodnika oraz prekursora ratownictwa górskiego  na polskiej ziemi, idealnie oddają istotę jednej z najbardziej zasłużonych organizacji w naszym kraju. Mowa o Tatrzańskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym.

Historia pomocy oraz ratowania ludzi w Tatrach sięga początków turystyki w tym regionie. Pierwsze wyprawy w najwyższe góry w Polsce polegały na wynajęciu przez turystów doświadczonych przewodników, którzy niejednokrotnie zaczynali jako myśliwi, pasterze, czy  juhasi i doskonale znali okolicę. Byli to ludzie inteligentni o niezwykłej tężyźnie fizycznej. Na szlaku, prowadząc kilku osobową grupę potrafili zadbać o każdego uczestników wyprawy, chroniąc ich przed osuwiskami skalnymi, wychłodzeniem, głodem, a także pragnieniem. Podczas postoju natomiast, dbali o humor i dobre samopoczucie swoich podopiecznych, racząc ich historiami dotyczącymi regionu i własnych przeżyć. Wędrówki wyglądały wtedy zupełnie inaczej, bywaniem w górach mogli poszczycić się nieliczni, a nocleg pod gołym niebem był normą.

Przełom XIX i XX w. to okres gwałtownego rozwoju turystyki tatrzańskiej. Towarzystwo Tatrzańskie wytyczało szlaki i budowano wiele nowych schronisk. Rozwinęło się także narciarstwo i wspinaczka. Wraz z rozpowszechnieniem regionu, do którego przyczyniły się barwne opowieści i opisy tych, którzy byli, zobaczyli i odczuli czym jest majestat, piękno a czasem i groza gór, w Tatry przybywało coraz więcej osób, które chciały wędrować „na własną rękę”, bez niczyjej pomocy. Z tego też powodu pojawiły się pierwsze ofiary, zazwyczaj byli to niedoświadczeni przyjezdni. Pomoc przychodziła od tych, którzy wywodzili się z gór, znali je i wiedzieli jak się w nich zachowywać – przewodników zakopiańskich.

Warto wspomnieć, że opinia publiczna żywo interesowała się wydarzeniami z najwyższego masywu Polski. Pojawiały się liczne artykuły i opracowania poświęcone wypadkom. A tych było coraz więcej, bo góry stawały się bardziej przystępne, rola przewodników malała, a to właśnie oni a także taternicy szli na ratunek uwięzionym w górach i byli podporą dla poszkodowanych w wypadkach, a także rodzin tych, którzy zginęli. W końcu to oni znosili ciała z niedostępnych grani, półek skalnych i przepaści. Nie mogli być wszędzie, brakowało ogniwa, które spajałoby ich działania.

Tym łącznikiem miało być Pogotowie Ratownicze. Lecz, żeby mogło powstać, potrzebne były fundusze. Bardzo ważną rolę odegrał tutaj Mariusz Zaruski artysta, taternik, narciarz i co ciekawe doświadczony żeglarz i marynarz. Człowiek niezwykle energiczny, nieustępliwy a także nowoczesny. Żeby zdobyć kapitał wykorzystał moc i magię prasy, za ich pośrednictwem przekonał społeczeństwo, że musi powstać ratunkowe pogotowie tatrzańskie, mające na celu wyłącznie niesienie pomocy w górach.

Zaruski wraz z Mieczysławem Karłowiczem gromadził wokół siebie doświadczonych ludzi. W 1909 roku opracowano odezwę, w której podkreślono powody powołania organizacji, a także co, po za pieniędzmi potrzebne jest, żeby Pogotowie Ratunkowe mogło funkcjonować. Odezwy niestety nie zdążył podpisać Mieczysław Karłowicz, który zginął w lawinie na stokach Małego Kościelca.

Śmierć Karłowicza była kropką nad i w sprawie potrzeby stworzenia pogotowia ratowniczego. Udało się zebrać fundusze na podstawowy sprzęt, taki jak apteczki, lornetki, nosze i liny. Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe działało, jednak dalej brakowało pieniędzy chociażby na opłacenie ratowników, którzy podczas akcji musieli rezygnować ze swojej pracy zarobkowej.

29 października 1909 roku, TOPR z siedzibą w Zakopanem, został oficjalnie zarejestrowany we Lwowie. Społeczeństwo bardzo ciepło i życzliwie odniosło się do jego formalnego powstania. Nastąpiła rejestracja, wybór zarządu, godła – jakim jest błękitny krzyż, a także pierwszej drużyny ratunkowej w skład, której weszło wielu znakomitych przewodników, taterników a także ludzi powiązanych z górami. Powstała również Księga Wypraw, w której skrzętnie notowano wszystkie akcje ratunkowe.

5 sierpnia 1910 roku, w północnej ścianie Małego Jaworowego Szczytu zdarzył się wypadek, którego następstwem była dramatyczna wyprawa ratunkowa.

Młodzi taternicy Jan Jarzyna i Stanisław Szulakiewicz odpadli od ściany. Lina, którą byli związani zaczepiła się o skały, co uratowało ich przed upadkiem w przepaść. Stan Jarzyny był na tyle dobry, że udało mu się wycofać ze ściany a następnie ułożyć Stanisława Szulakiewicza, który miał przerwany rdzeń kręgowy, na niewielkiej półce skalnej. Pomimo skrajnie niesprzyjających warunków pogodowych udało mu się dotrzeć do schroniska pod Morskim Okiem i wezwać pomoc.

Odzew TOPR-u był natychmiastowy. Wyprawa wyruszyła o północy i we wczesnych godzinach porannych, 6 sierpnia dotarła na miejsce wypadku. Akcja była przeprowadzana podczas burzy, w ulewnym deszczu zmieszanym ze śniegiem i gradobiciem.

Ratownicy weszli w ścianę, ale pogoda uniemożliwiła dotarcie do rannego i kierownik wyprawy, nie chcąc ryzykować życia członków ekspedycji dał sygnał do wycofania się. Jednak Klemens Bachleda, nie zawrócił. Podążył dalej, za wszelką cenę chcąc uratować poszkodowanego. Pozostali członkowie ekspedycji czekali na swojego towarzysza, jednak ryzyko zamarznięcia, zmusiło ich do odwrotu. Dopiero o godzinie 18 udało im się opuścić niebezpieczne skały.

Przez dwa następne dni organizowano wyprawy poszukiwawcze, ale stracono już nadzieję na powrót Bachledy wraz z poszkodowanym. 8 sierpnia ratownikom udało się dotrzeć do ciała Stanisława Szulakiewicza. Zwłoki Klemensa Bachledy odnaleziono 13 sierpnia. W pogrzebie uczestniczyły tysiące ludzi, pragnących oddać hołd człowiekowi o ogromnej odwadze i jeszcze większym sercu.

Cztery lata później, na innym szczycie rozegrała się kolejna tragedia. Akcja ratunkowa znacznie różniła się od tej na Małym Jaworowym. W tamtym przypadku ratownicy wiedzieli dokładnie, gdzie znajduje się ofiara wypadku i w jakim jest stanie. Do TOPR-u dotarła wiadomość, że kilka dni temu w Tatry wyszły trzy osoby. Nie znano planu, ani nawet przybliżonego kierunku wyprawy trojga młodych ludzi. Operacja rozpoczęła się od depesz rozesłanych po schroniskach i przeprowadzenia wywiadu wśród ludzi, którzy mogli mieć jakiekolwiek informacje o zaginionych. Ratownikom udało się dowiedzieć, że turyści szli w kierunku Granatów. Drużyna poszukiwawcza zauważyła ludzką postać w tzw. Kominie Drege’a (nazwa ta wzięła się od nazwiska turysty, który zginął tam szukając zejścia z Grantów w 1911 roku). Idąc w kierunku żlebu, natknięto się na zwłoki jednej z uczestniczek wycieczki – Anny Hackbeliówny, która spadła z około 100 metrowej ściany.

Po dotarciu do wylotu komina, ratownicy rozpoczęli zjazdy na linach. Bardzo szybko przemokli, ponieważ w szczelinie strumieniami lała się woda. Wkrótce latarka Mariusza Zaruskiego zgasła i zespół musiał w ciemności wiązać liny. Gdy udało się dotrzeć do Marii Bandrowskiej, ta cała przemoczona i zziębnięta leżała na krawędzi półki skalnej z jedną nogą opuszczoną w przepaść.

Kiedy naczelnik pogotowia przekraczał ciało, żeby zaczepić się poniżej na ścianie i oddzielić od przepaści, poszkodowana ledwo słyszalnym szeptem powiedziała „Ostrożnie tam przepaść”. Słowa te na stałe zostały w pamięci ratowników. Osoba będąca na skraju śmierci, całkowicie wyczerpana, znalazła w sobie siłę by przestrzec człowieka niosącego pomoc.

Trzeba sobie wyobrazić, jak trudne musiało być transportowanie rannych na początku istnienia organizacji. Ratownicy wtedy dysponowali jedynie krótkimi konopnymi linami, a przyrządami asekuracyjnymi były ciężkie metalowe haki. Do transportu w trudnym terenie używano znacznej długości belek, do których przywiązywano sienniki lub prześcieradła i na nich spoczywała osoba transportowana. Później belki zastąpiono wytrzymalszymi i bardziej elastycznymi, a także lżejszymi bambusowymi kijami.

Kolejna, niezwykle trudna i wymagająca akcja ratunkowa rozpoczęła się 18 kwietnia 1960. Dwóch wspinaczy uległo wypadkowi w masywie Mnicha. Ekspedycję, która wtedy wyruszyła, dzisiaj można nazwać historyczną. Była to jedna z pierwszych akcji  z użyciem tzw. zestawu alpejskiego. Jest to urządzenie pozwalające opuszczać ratownika do poszkodowanego.

Akcja była przeprowadzana w nocy, w warunkach zimowych, przy silnym wietrze. Pierwszego, historycznego zjazdu dokonał kierujący wyprawą Ryszard Berbeka. Dotarcie do ciała zmarłego taternika, a także przyczepienie go do szelek i opuszczenie zajęło ekipie niespełna cztery godziny. Następnego zjazdu trwającego około godziny, dokonał Krzysztof Berbeka. Drugi ze wspinaczy nie doznał poważniejszych kontuzji i został uratowany.

Ratownicy nie posiadali radiotelefonów, więc porozumiewali się między sobą siłą własnych głosów, ponadto poruszali się w nocy jedną z najtrudniejszych ówcześnie dróg wspinaczkowych, co przy tak złej pogodzie znacznie minimalizowało szanse na dotarcie do wiszącego na linie taternika. Próbę jednak podjęli i osiągnęli sukces. Uratowali kolejne życie.

W latach 60. odbyła się następna historyczna akcja ratunkowa. 16 kwietnia 1963 roku po raz pierwszy użyto śmigłowca w Tatrach. Za sterami maszyny siedział pionier lotniczego ratownictwa górskiego Tadeusz Augustyniak. SM-1 wystartował z Krakowa, zabierając ratownika na pokład w Zakopanem. Lot i lądowanie w Dolinie Pięciu Stawów odbyły się bez przeszkód. Szybko udzielono pomocy turyście ze skomplikowanym złamaniem nogi i przetransportowano go na pokład „śmigła”.

Problemy rozpoczęły się przy starcie, bowiem maszyna nie była wyposażona w narty i zapadała się w śnieg. Ostatecznie koła zostały odkopane, Tadeusz Augustyniak poderwał maszynę, turysta w nieco ponad dziesięć minut trafił do Zakopiańskiego szpitala.

Pierwsze wykorzystanie śmigłowca zrewolucjonizowało akcje ratunkowe. Jeżeli warunki pogodowe pozwalają na start a położenie potrzebującego pomocy jest znane, zespół ratowniczy jest wstanie dotrzeć na miejsce zdarzenia nawet w kilka minut.

W wysokich górach śnieg jest normą, w Tatrach zalega on przez większą część roku lecz, zima to szczególnie niebezpieczny okres dla wybierających się na szlaki. Liczne upadki, poślizgnięcia, a także zgubienie drogi mogą zakończyć się śmiercią. Prawdziwym zagrożeniem są jednak lawiny, których w historii regionu zeszła niezliczona ilość, pochłaniając wiele ofiar. Są to zjawiska gwałtowne i śmiertelnie niebezpieczne. O szansach na przeżycie decydują pierwsze minuty od momentu zejścia lawiny, a także niezbędna wiedza i sprzęt. Osoby wybierające się zimą w góry, powinny posiadać detektory lawinowe, które w zależności od ustawienia wysyłają bądź też odbierają sygnał ratunkowy. Choć „piepsy” nie wskażą ze 100% dokładnością miejsca, w którym uwięziony jest człowiek, to użycie tego typu urządzenia zawęża obszar poszukiwań do minimum. TOPR korzysta również z tzw. RECCO, są to specjalne płytki umieszczane na stałe w butach lub odzieży, do wykrywania, których służy urządzenie podobne do radaru.

W 2011 roku, 13 marca przy obowiązującym II stopniu (w pięciostopniowej skali) zagrożenia lawinowego, na narty wyruszyła siedmioosobowa grupa ludzi. Byli to wykwalifikowani narciarze, posiadający duże doświadczenie. Na stosunkowo łagodnym szlaku nie spodziewali się jednak lawiny, (prawdopodobnie zeszła z przyczyn naturalnych, na skutek obsunięcia się płata śniegu ponad nimi) która porwała piątkę uczestników wyprawy.

Szczęśliwie dwie osoby nie znajdowały się głęboko pod zwałami śniegu i udało im się szybko wydostać i wezwać pomoc. Do akcji skierowano 30 ratowników wspomaganych przez 3, specjalnie wyszkolone do tego celu psy, a także śmigłowiec. Rozpoczęto sondowanie terenu, używając do tego lekkich składanych tyczek, które wbija się prostopadle do powierzchni lawiniska, aby odnaleźć zakopanych pod śniegiem. W niecałe dwie godziny ratownicy odnaleźli i wydobyli z pod śniegu ciało kobiety a także dwójkę poszkodowanych, którym udzielono  pierwszej pomocy i przetransportowano śmigłowcem do szpitala.

Od pierwszych, trwających kilka dni wypraw, po dzień dzisiejszy, kiedy wciągu jednej doby ratownikom zdarza się wykonywać kilka akcji, TOPR cechuje troska o życie ludzi. To wykwalifikowana grupa ratowników specjalistów i aby zostać jej członkiem należy spełnić wiele rygorystycznych warunków., Każdy z kandydatów musi przejść egzaminy i szereg testów kondycyjnych oraz sprawnościowych obejmujących wspinaczkę, narciarstwo a także znajomość topografii Tatr. Ratownicy szkolą się nieustannie podnosząc swoje kwalifikacje. W szeregach Pogotowia znajdują się nie tylko doskonali wspinacze i narciarze lecz także grotołazi i nurkowie jaskiniowi.

Od ponad 100 lat TOPR strzeże naszego bezpieczeństwa w najwyższych górach Polski. Ryzykując własnym życie pomagają tym, którzy tej pomocy potrzebują. Otacza ich aura tajemniczości, wyjątkowości. I w pełni zasługują na wyjątkowe traktowanie, w końcu ludzie z błękitnym krzyżem na ramieniu są na każde wezwanie nie bacząc na porę roku i warunki pogodowe.

przysiega

Autor: Maciej Drewniak.

Od dzieciństwa związany z Częstochową. Opuścił ją tylko na czas studiów we Wrocławiu. Z wykształcenia dziennikarz, z zamiłowania historyk. Jego pasją jest II Wojna Światowa i góry, o obu potrafi opowiadać godzinami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Czytaj kolejny artykuł

Co z zimą 2016? Trendy na Pitti Uomo #89

Moda, Pitti Uomo / 

Trendy w modzie męskiej nie zmieniają się tak szybko, jak w modzie damskiej – z tego powodu jesteśmy świadkami pojawienia się danego elementu, jego eskalacji i powolnego zanikania na przestrzeni lat, a nie sezonów. Dzięki temu na targach Pitti Uomo bez problemu można wyróżnić takie rzeczy, które od dawna wybijają się na pierwszy plan oraz takie, które zaczęły tracić na popularności już po jednym czy dwóch sezonach. Obecność na 89. edycji targów pozwoliła nam na sprawdzenie, co się dzieje w świecie mody męskiej i zauważenie paru regularnie powtarzających się elementów.

pitti204

Pierwsze, co rzuca się w oczy na zdjęciach pochodzących z targów Pitti Uomo, to zdecydowanie bardziej stonowana paleta barw niż w poprzednich sezonach. Standardowo dominowały wszystkie odcienie błękitu i niebieskiego, lecz na podium stanął również grafit. Inne kolory, takie jak fiolet, zieleń czy burgund występowały w ciemniejszych wersjach, nie odwracających uwagi od twarzy noszącego. Żywe i zauważalne z daleka kolory pojawiały się w pojedynczych przypadkach i to u osób, które chciały być na jak największej ilości zdjęć.

Nie powinno nikogo dziwić, że najpopularniejszym wzorem obecnym na targach była krata. Zazwyczaj w stonowanych odcieniach – najwięcej szarości – jednak przetykana kolorowymi nitkami dodającymi uroku. Ubrania uszyte z takich materiałów z daleka wyglądają „zwyczajnie”, i dopiero z niewielkiej odległości pokazują pazur dodatkowymi, niewidocznymi na pierwszy rzut oka detalami. W takiej konfiguracji świetnie się sprawdza krata i to nie tylko krata księcia Walii.

Mimo że we Florencji było dość ciepło, to i tak praktycznie wszyscy uczestnicy targów mieli na sobie płaszcze. Pierwszy raz od lat pojawiły się futrzane kołnierze szalowe, kojarzone z autorytetem i luksusem. Nie oznacza to jednak, że co druga osoba miała na sobie płaszcz z takim kołnierzem – po prostu są one na tyle charakterystyczne, że od razu przyciągały uwagę. Wełna Casentino – wyglądająca na sfilcowaną, lecz niezwykle urokliwa – pojawia się w każdej zimowej edycji targów od lat i tym razem również nie mogło jej zabraknąć.

W tym roku apogeum popularności z pewnością osiągnął fason dwurzędowy, czy to w marynarkach, czy w kamizelkach. Dwurzędówki wszelkiej maści pojawiały się po prostu wszędzie i nie sposób było je przeoczyć. Co ciekawe, istnieje duża szansa, że ich popularność utrzyma się dalej na tym samym poziomie. Biorąc pod uwagę, że dwa rzędy guzików są w stanie wydłużyć sylwetkę, optycznie poszerzając klatkę piersiową i wyszczuplając talię, a do tego wyglądają niezwykle stylowo, wydaje się jasne, że nie znikną one w kolejnym sezonie.

Kamizelki przeżywają swój renesans od lat i prawdopodobnie ten trend utrzyma się jeszcze długo. Dobrze leżąca kamizelka idealnie dzieli sylwetkę na pół, dodatkowo stanowiąc świetne urozmaicenie całego ubioru. Targi Pitti Uomo 89 były nimi przepełnione – od jednorzędowych bez wyłogów w niekontrastujących kolorach po dwurzędowe z rewersem frakowym, wykonane z przepięknych kraciastych tkanin. Ich nieszablonowość po prostu zwalała z nóg. Fason dwurzędowy doczekał się małego odświeżenia, ponieważ zaczęto szyć je z rombami u dołu, nieraz rozstawiając guziki w bardzo nietypowy sposób. Większość kamizelek uszyto z innej tkaniny niż resztę garnituru, co pozwala na swobodne wykorzystywanie tego elementu garderoby w innych stylizacjach.

Jeżeli nie noszono kamizelki, to pod marynarką lądował dzianinowy, cienki kardigan. Znalezienie takiego we włoskich sklepach nie należy do najtrudniejszych zadań, a świetnie zastępuje on mało dostępną kamizelkę. Kardigan wielokrotnie stanowił najsilniejszy akcent kolorystyczny całego zestawu, zdobywając uznanie pasjonatów. Efekt wizualny jest podobny do tego osiąganego przez noszenie kamizelki, lecz formalność zdecydowanie niższa.

Buty sportowe łączone ze stylizacjami smart-causalowymi lub formalnymi prawie całkowicie zniknęły. Dwa czy trzy lata temu triumfowało obuwie New Balance – teraz nawet uważny obserwator miałby problem z odnalezieniem tego typu butów. Nie zniknęły one co prawda całkowicie, jednak ustąpiły miejsca klasycznym i ponadczasowym modelom. Największą ekstrawagancją były monki – obuwie wsuwane zapinane na klamerki. Włosi, ze względu na temperaturę panującą we Florencji, mogli sobie pozwolić na noszenie mokasynów z szyszkami, ale na szczęście takie buty nie pojawiły się w połączeniu z futrzanym płaszczem.

Moda męska co kilkadziesiąt lat zatacza koło, czego najlepszym przykładem są regularnie powtarzające się trendy na targach Pitti Uomo. Na dobre wróciły dwurzędowe marynarki, kamizelki, szerokie klapy. Powoli pojawiają się też klasyczne kapelusze i inne interesujące nakrycia głowy. Relacje z targów są zdominowane przez nietuzinkowo ubranych ludzi, a to nie oni odpowiadają za to, w co najbardziej stylowi mężczyźni będą ubierać się za parę lat. Prawdziwe piękno tkwi w tym, co niewidoczne na pierwszy rzut oka.

Autor: Kamil Brycki

Pasjonat muzyki, literatury i mody. Klasyczną męską elegancją interesuje się od 18 roku życia i od tego czasu jego ciekawość tylko przybiera na sile. Redaktor serwisu muzycznego Music To The People.

Inne wpisy z tej kategorii

portfel

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Czytaj kolejny artykuł

Wino przedłuża życie? Czyli paradoks francuski

Alkohol, Dla Ciała / 

Czym jest paradoks francuski, z pewnością wie każdy miłośnik wina, a szczególnie taki, który spożywa ten trunek do obiadu, po obiedzie i przy każdej możliwej okazji. Francuscy naukowcy dowiedli przecież, że wino jest nie tylko smaczne, ale i zdrowe! Z uczonymi nie warto dyskutować, jednak jak wiadomo każdy kij ma dwa końce, zatem należałoby dokładnie zbadać, na czym polega paradoks potomków Napoleona.

Czym jest francuski paradoks?

W 1991 roku francuscy naukowcy ogłosili w światowej prasie i mediach swoje wielkie odkrycie – Francuski Paradoks. Francuzi, mimo wysokiego spożycia tłuszczów, niewielkiej ilości warzyw w diecie i bardzo wysokiego spożycia alkoholu (czyt.wina), cierpią na mniej zawałów serca niż reszta Europejczyków. Co zatem sprawia, że naród ten cieszą się tak dobrym zdrowiem? W toku badań wykryto, że to właśnie wino przyczynia się do niskiej zachorowalności na chorobę wieńcową. Czym nektar Bachusa różni się od reszty alkoholi? Oczywiście odmiennym składem, bogatym w polifenole i przeciwutleniacze, których na próżno możemy szukać w polskiej wódce, szkockiej whisky czy w czeskim piwie.

Wina czerwone otrzymane z fermentacji soku razem ze skórkami owoców, zawierają więcej przeciwutleniaczy niż wina białe, gdyż polifenol znajduje się w szczególności w skórce winogron. Ponadto wina czerwone (szczególnie te, które dojrzewały w dębowej beczce) zawierają taniny i kwartynę. Substancje te są odpowiedzialne za rozszerzanie się naczyń krwionośnych, a tym samym, za zmniejszenie ryzyka wystąpienia zawału serca.

Wino na receptę

Francuzi nie byli jednak piewszym narodem, który odkrył dobroczynne właściwości wina. Starożytni Grecy i Rzymianie, jeszcze setki lat przed badaniami naukowymi na temat wina, zdawali sobie sprawę z jego pozytywnych wartości. W każdej antycznej „apteczce” znajdował się szereg win z przeróżnymi dodatkami, które pomagały na wszelakie schorzenia.

Wino z marchwią miało w cudowny sposób leczyć hipochondrię, natomiast trunek z mandragorą działał jak aspiryna – usuwał ból, a wypity w nadmiarze był trujące (na etykiecie powinna znajdować się adnotacja o skonsultowaniu dawki z lekarzem lub farmaceutą ;)

Włoskie wino, Włoski styl…

Asklepiades zalecał swoim pacjentom picie wina, a tym, którzy mieli problem z bezsennością polecał regularne upijanie się. Trudno się nie zgodzić ze skutecznością takiej “kuracji”. Stan upojenia alkoholowego ułatwia zasypianie, jednak pierwszy grecki lekarz mógł sobie jeszcze nie zdawać sprawy z efektów ubocznych takiego długofalowego leczenia.

Złoty środek

Jak już zostało powiedziane, Francuzi, rzadziej niż reszta Europejczyków, miewają problemy z sercem. Zapomnieliśmy jednak wspomnieć o stanie innych narządów wewnętrznych. Jeżeli chodzi o zachorowalność na marskość wątroby, to Francuzi znajdują się w ściślej czołówce. To, co pomaga sercu nie koniecznie ma pozytywny wpływ na resztę ciała. Wino zawiera taki sam rodzaj alkoholu, jak reszta napojów wyskokowych – czyli alkohol etylowy, który spożyty w dużych ilościach jest trucizną. Nie podlega jednak żadnej wątpliwości, że trunek ten cieszy się zdecydowanie większą estymą niż pozostałe alkohole. Były prezydent USA, Benjamin Franklin zwykł mawiać, że “wino czyni codzienne życie lżejszym, mniej wymagającym, pozbawia je napięć i uzbraja w tolerancję”. Każdy wie, że zdrowy duch wpływa korzystnie na zdrowie psychiczne, które przekłada się na kondycje fizyczną, a alkohol spożywany w umiarkowanych ilościach odpręża i relaksuje. Ponadto, dzięki swojemu składowi, wino jest “najzdrowszym” z napoi wyskokowych. 

Idealne szkło dla konesera…

2

Należy jednak pamiętać, że nadmiar zalet może stać się dużą wadą, a Francuski Paradoks powinniśmy traktować z pewną dozą krytycyzmu. Warto posłuchać słów renesansowego lekarza Paracelsusa: “wszystko jest trucizną i nic nie jest trucizną, bo tylko dawka czyni truciznę” i pić z głową.

O autorze:

^2B9DFD79EB8228F0032289032F950AD90A6479BBE5EEDE4B3B^pimgpsh_fullsize_distr

Anita Więckowiak – Pasjonatka wina i whisky. Pierwsze kroki stawiała pracując w muzeum wina w Bordeaux, gdzie prowadząc liczne degustacje, zbudowała silne fundamenty w tej tematyce. Jedna z członkiń zespołu Miler Spirits & Style.

portfel

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Miler Menswear
Top