Godzina 5:30, blady świt, gdzieś na Dolnym Śląsku. Oficer meteo beznamiętnym głosem dyktuje dane dotyczące siły i kierunku wiatru na poszczególnych wysokościach. To ważne informacje – dzisiaj nalot na cel. Musimy znaleźć miejsce do startu, nie bliżej celu niż 1,5 km, nie dalej niż 10 km, postawić balon, wystartować, po czym tak manewrować wysokością lotu, by wiatry wiejące z różną siłą i w różnych kierunkach na różnych wysokościach, przyniosły nas nad cel. A celem jest wieża ratusza w jednej z dolnośląskich miejscowości. Zaczyna się kolejny dzień Balloon Festival Krzyżowa 2015.
Napełnianie balonu powietrzem przed startem. Pierwszy od prawej to Krzysztof Zapart, trzeci pilot na ubiegłorocznych balonowych zawodach o Puchar Gordona Benetta. Drugi od prawej, autor artykułu.
Napełnianie balonu powietrzem przed startem. Na zdjęciu największy w Polsce i Europie Środkowej balon na ogrzane powietrze.
Napełnianie balonu powietrzem przed startem.
Po napełnieniu balonu, znajdujące się w nim powietrze należy ogrzać.
Historia baloniarstwa
Baloniarstwo to, zdaniem wielu, jeden z najbardziej szlachetnych sportów lotniczych, zdecydowanie jeden z najstarszych – jeśli nie liczyć samobójczych skoków tego i owego delikwenta z wysokich, nadmorskich klifów, niesławnej historii więźniów chińskiego cesarza Wenxuana, których zmuszono do oddania skoków z wysokiej wieży z wykorzystaniem latawców (jeden z nich, Yuan Huangtou, przeżył, co jednak nie uchroniło go przed egzekucją), czy też Eilmera z Malmesbury, benedyktyna, którego dwustumetrowy lot na lotni w XI wieku zakończył się połamaniem obu nóg i dożywotnim kalectwem. Balony na ogrzane powietrze, bo o nich konkretnie w tym przypadku mowa, fascynowały amatorów latania od pierwszego udanego lotu załogowego – lotu balonu braci Montgolfier w październiku 1783r. Co ciekawe, tylko jeden z braci, Jacques-Étienne, zasmakował rozkoszy lotu balonem jako pierwszy człowiek na świecie, tylko raz i tylko na uwięzi. Pierwszy swobodny lot, w listopadzie tego samego roku, stał się udziałem Jean-François Pilâtre de Rozier i markiza François Laurent le Vieux d’Arlandes.
Ogrzane powietrze stopniowo podnosi balon do pionu. W operację czynnie zaangażowanych jest sześć osób.
Popularność balonów na ogrzane powietrze była jednak przez długie wieki znikoma – wyparły je łatwiejsze w obsłudze, opracowywane i udoskonalane równolegle, balony wypełnione wodorem (później helem) – ze względu na ograniczenia źródła ciepła potrzebnego do utrzymywania wysokiej temperatury powietrza w czaszy balonu. Aerostaty opracowane przez braci Montgolfier wykorzystywały rodzaj koksownika przymocowanego w dolnej części balonu, co musiało być niezwykle niewygodne w obsłudze. Dopiero dostępność palników wykorzystujących skroplony propan doprowadziła do renesansu tego rodzaju lotnictwa w latach 50-tych i 60-tych XX wieku.
Jeszcze chwila i wystartujemy.
Poranny lot.
Lot balonem
Rozmyślam o tym wszystkim, siedząc w gondoli jak najbardziej współczesnego balonu na ogrzane powietrze znajdującej się na przyczepce samochodowej, pędząc co koń wyskoczy w stronę Dzierżoniowa i klnąc raz po raz, rzucany o wiklinowe ściany gondoli na zakrętach, podczas gdy reszta załogi usiłuje znaleźć dogodne miejsce do startu wśród okolicznych łąk i pól. Takie, w którym po pierwsze w ogóle możliwe będzie rozwinięcie i postawienie balonu, a po drugie – z którego start da nam szanse na nalot nad dzierżoniowski ratusz, przy wykorzystaniu wiedzy o kierunku i sile wiatrów, uzyskanej podczas odprawy. A drogi polne potrafią być kręte i wyboiste.
Zanim wzniesie się w powietrze, gdzie jest okazem lekkości i gracji, balon jest bardzo wrednym, ciężkim i mało mobilnym urządzeniem. Trochę tak, jak foka po wyjściu z wody na ląd ma problemy z poruszaniem się, jednak w swoim naturalnym środowisku – pilnujcie się dorsze, śledzie, a nawet ośmiornice! Póki co, jesteśmy jednak ciągle na lądzie. Miejsce wybrane, teraz trzeba zrzucić z przyczepy ciężką gondolę, butle z gazem, rozwinąć czaszę balonu, dokonać wszelkich połączeń, mocowań i regulacji. I można się zabrać za wypełnianie balonu powietrzem.
Do rozwiniętej na płasko czaszy balonu najpierw trzeba wprowadzić powietrze. Zimne powietrze. Stosuje się w tym celu dmuchawy, kształtem i zasadą działania przypominające nieco wentylatory biurowe. Wbrew pozorom, nie jest to prosta operacja, wymaga uwagi i często niemałego wysiłku kilku osób – dwie utrzymują dolny otwór gondoli tak, by umożliwić swobodny nadmuch powietrza do środka, jedna dzierży linę zapobiegającą przesuwaniu się czaszy – coraz bardziej wypełnionej, coraz bardziej kształtnej, a jednocześnie coraz bardziej podatnej na działanie najlżejszego nawet wiatru. Jedna kontroluje działanie nawiewu, sprawdza mocowania klapy wewnątrz balonu – słowem, kupa roboty. A balon w dalszym ciągu zachowuje się jak foka wyrzucona na ląd. Jest ciężki, ospały i uparty.
Balonem można latać bardzo nisko, tuż nad wierzchołkami drzew.
Po pewnym czasie, kiedy czasza balonu jest już wypełniona powietrzem, ale w dalszym ciągu leży poziomo na ziemi, przychodzi pora na zaopatrzenie balonu w siłę nośną – ogrzanie znajdującego się wewnątrz powietrza tak, by uniosło całe to ustrojstwo w niebo. Przychodzi moment uruchomienia palników gazowych. Pilot balonu, bo przecież tak odpowiedzialnego zadania nie powierzy nikomu innemu, zasiada przy przewróconej na bok gondoli, przyjmuje pozycję operatora ciężkiego karabinu maszynowego, kieruje dysze palników w stronę otworu, uruchamia je – i już można zapomnieć o jakichkolwiek rozmowach między członkami załogi. Hałas otwartych palników i płonącego gazu zagłusza wszystko. Dwaj załoganci, którzy dzielnie trzymają balon jak najszerzej otwarty, mają wrażenie, jakby dostali się w pole rażenia miotacza ognia. Z tym, że płomień łaskawie ich oszczędza, jakby nie trafiał w cel, ale jego języki śmigają tuż obok głowy. Robi się gorąco. Dosłownie gorąco, wszak te płomienie to nie zimne ognie, a w przypadku mniej doświadczonych adeptów baloniarstwa, również gorąco z wrażenia.
Przelot balonów nad Dzierżoniowem w ramach Balloon Festival Krzyżowa 2015.
Stopniowo, najpierw niezdarnie i powoli, centymetr po centymetrze, z coraz większą gracją, czasza balonu unosi się ponad gondolę. Teraz trzeba z powrotem przewrócić kosz do pionu – ciągle na ziemi, ciągle ciężki i niezgrabny. Załoganci jak najszybciej muszą znaleźć się wewnątrz, gdyż stale rosnąca siła wyporu powietrza nie będzie czekała. Jeśli balon nie będzie obciążony załogą, to i siła potrzebna do uniesienia go będzie stosunkowo mniejsza, a co za tym idzie, istnieje niebezpieczeństwo, że balon uniesie się bez nas. I obejdziemy się smakiem.
Powietrze w balonie trzeba od czasu do czasu podgrzewać, by się zbytnio nie ochłodziło i by nasz lot nie skończył się przedwcześnie.
Pola rzepaku, Wzgórza Kiełczyńskie, żółty balon.
Wszyscy są w koszu, z zewnątrz przytrzymuje go kto tylko może – na przykład członkowie ekipy naziemnej (ktoś musi zostać na ziemi, zabrać samochód, przyczepę, a potem przyjechać na miejsce lądowania), stanowiący w tym momencie idealny balast – pilot w dalszym ciągu operuje palnikami. Na jego sygnał kosz zostaje uwolniony – i zaczynamy lot, wznosimy się w powietrze.
Wnętrze największego w Polsce balonu na ogrzane powietrze. Podczas napełniania, przed startem, pilot sprawdza stan powłoki i zabezpieczeń.
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ciężka i niezgrabna konstrukcja balonu staje się lżejsza od piórka unoszonego przez wiatr. Z niewiarygodną gracją, powoli unosi się ponad okoliczne uprawy, wierzchołki drzew, dachy domów. Zaczyna się magia latania. Kiedy milknie hałas palników (ten potrafi być nieznośny), zalega doskonała cisza. Balon niesiony jest przez ruchy powietrza, więc członkowie załogi siedzący w gondoli przez większość czasu nie odczuwają nawet cienia powiewu wiatru. Jest to możliwe jedynie podczas zmiany wysokości, gdy balon dostaje się w strumień wiatru wiejącego z inną siłą i w innym kierunku niż na poprzednim pułapie. A i to tylko przez chwilę.
Nad Dzierżoniowem w maju 2015 – Balloon Festival Krzyżowa 2015.
Kiedy wynurzamy się ponad korony drzew i dachy domów, oczom naszym ukazuje się widok iście magiczny – panorama niewielkiego, dolnośląskiego miasteczka, a nad nim co najmniej dwa tuziny kolorowych balonów. Nasz balon jest największym balonem w Polsce, tak więc postawienie go i start zabrały najwięcej czasu. Niemal wszyscy pozostali uczestnicy fiesty balonowej są już w powietrzu, już lecą nad Dzierżoniowem. My też suniemy ponad dachami domów, nasz pilot robi co może, by znaleźć ten prąd powietrza, który zaniesie nas nad wyznaczony cel. Podziwiamy widoki, pstrykamy zdjęcia. Pod nami domy, ulice, potem pola, lasy, drogi. Na horyzoncie widać Ślężę, świętą górę Słowian. Na żółto kwitnie rzepak, im bliżej horyzontu, tym wyraźniej widać poranną mgłę snującą się nad polami.
W zależności od wielkości balonu, liczby załogantów, ilości zabranego ze sobą gazu, wysokości lotu, i pewnie jeszcze paru innych czynników, lot może trwać kilka godzin, a dystans między miejscem startu a lądowania to zwykle kilkanaście kilometrów. Rzecz jasna, mowa tu o lotach rekreacyjnych, a nie o rekordach długości lotu mierzonych w tysiącach kilometrów. W trakcie takiego lotu można zejść na stosunkowo niskie pułapy – obserwować zwierzynę płową, latać nad budynkami i oglądać je z niezwykłej perspektywy, można nawet wdać się w rozmowy z ludźmi znajdującymi się na ziemi. A już na pewno trzeba – ku ich wielkiej uciesze – odpowiedzieć na machanie dzieciarni zadzierającej głowy do góry z podziwem i zazdrością. Doświadczony pilot potrafi zapewnić swoim pasażerom kilka atrakcji, w tym „postawienie stempelka”, czyli uderzenie gondolą o ziemię na zaoranym polu tak, by pozostawić po sobie odbicie zarysu gondoli. Świetnie się do tego nadaje również świeży śnieg. Inną atrakcją może być przelot tuż nad czubkami drzew – tak, by czasza balonu unosiła się bezpiecznie nad drzewami, lecz by gondola sunęła wśród wierzchołków drzew, rozgarniając na boki gałęzie.
Najpiękniejszy nawet lot musi się kiedyś skończyć. Operacja lądowania potrafi dostarczyć kolejnych wrażeń amatorom podniebnych wojaży. Balony podwozia nie mają, balonem nie da się sterować, a jeśli dodatkowo weźmiemy pod uwagę fakt, iż czasza balonu działa w dużej mierze jak ogromny żagiel, powodując poruszanie się balonu wraz z najmniejszym nawet ruchem powietrza, lądowanie wymaga od pilota niemałych umiejętności i sporej sprawności, a od pasażerów – żelaznych nerwów.
Poranny przelot nad wiosennymi polami.
Jeśli tuż przy powierzchni ziemi panuje bezwietrzna pogoda, zadanie jest stosunkowo łatwe. Wystarczy tylko znaleźć odpowiednie miejsce, nad które ma szanse nadlecieć nasz balon, miejsce wolne od przewodów energetycznych, zabudowań, czy innych obiektów, o które nie chcielibyśmy zahaczyć balonem, po czym umiejętnie doprowadzić go do tego miejsca, stopniowo obniżając wysokość lotu. Bezpośrednio nad ziemią pilot ma bardzo ograniczoną możliwość wyhamowania lotu. Jeśli warunki te zostaną spełnione, a tempo obniżania pułapu niezbyt duże, podczas lądowania wystarczy lekko ugiąć kolana, by zamortyzować uderzenie o grunt – i jesteśmy znowu bezpiecznie na ziemi.
Gdzieś w polu.
Jeśli jednak w deficycie są umiejętności pilota w kwestii znalezienia odpowiedniego miejsca, oraz wykonania samej operacji lądowania, a na dodatek tuż przy gruncie ciągle wieje – biada zarówno temu, kto znajduje się w gondoli, jak i temu, kto na ziemi napatoczy się na miejsce lądowania. Balon – gondola, butle z gazem, czasza, zawarte w niej nagrzane powietrze oraz kilkoro członków załogi – mimo iż rzeczywiście stanowi obiekt lżejszy od powietrza, jednak nie jest pozbawiony masy. Wręcz przeciwnie, łączna masa całości potrafi wynieść kilka ton. Tak, tak, średnio ponad trzy tony. I jeśli pamiętamy o tym ogromnym żaglu w postaci czaszy balonu – jej opróżnienie też potrafi zająć jakiś czas – to niewielki nawet wiaterek przy powierzchni ziemi oznacza bezlitosne targanie gondolą po ziemi, jej przewrócenie, a czasem wręcz zaoranie gruntu na długości kilkudziesięciu metrów.
Świdnicki klub balonowy lata wysoko. Tutaj – nad chmurami, na wysokości ponad 3000 metrów.
Tym razem jednak nie zdarzyło się nic takiego. Doświadczony pilot, doskonałe warunki, ugór na poletku o powierzchni około hektara tuż za zagajnikiem, stanowiącym wymarzoną osłonę przed podmuchami wiatru. Ogromny balon usiadł grzecznie, gorące powietrze spokojnie zaczęło uciekać przez otwartą klapę w czaszy balonu. Wystarczyło tylko delikatnie przykucnąć – i już znowu jesteśmy na twardym gruncie. Jeszcze tylko wizyta patrolu miejscowej policji, którą natychmiast zawiadomił właściciel nieużytkowanego poletka – co mi tu będą nie tylko na moim niebie, ale i na moim polu robić! Policjanci, jak się okazało, byli co najmniej tak rozbawieni „donosem”, jak i my. Wezwany na miejsce właściciel „akurat miał pilną wizytę u lekarza”, więc nie przyjechał oszacować strat. A szkoda. Jak się okazuje, pokłady dobrej woli są w narodzie niewyczerpane.
autor: Rajmund Matuszkiewicz
Zapisz
Dodaj komentarz
Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.